niedziela, 4 sierpnia 2013

Bieg 7 szczytów - relacja (30.07.2013)

Bieg 7 szczytów miał być biegiem, w którym miałem przełamać złą passę i w końcu ukończyć ultra maraton i otrzymać tytuł ultra maratończyka. Wszystko szło zgodnie z planem, ale nigdy nie mów hop zanim nie przeskoczysz. Zawsze, tzn nigdy nie ciesz się za szybko, bo możesz na tym wyjść jak Zabłocki na mydle. A było to tak:
Na zawody wyjechałem już szybko, bo dzień przed startem, a dokładniej 24h przed startem. Już wsiadając do pociągu, który spóźnił się 20 minut było coś nie tak, bo konduktor mógł sprzedać bilet tylko do Tczewa. Innym razem jak jechałem też daleko, bo do Warszawy na maraton, to jakoś dostałem od razu bilet i tyle. A tutaj nie, bo to nie te koleje jechały. No cóż dla mnie to tam różnicy nie ma, ale podpadało mi coś, bo do Stronia Śląskiego nie było połączeń. No ale nic kupiłem bilet do Tczewa. W Tczewie miałem wg planu, który patrzyłem w internecie odjazd o godzinie 19:50. Z racji, że miałem ponad godzinę czasu, to jeszcze się pokręciłem trochę na placu i popatrzyłem sobie w kioskach za zegarkami na ręce, ale jakoś nie miałem ochoty kupować takiego zegarka, bo marzy mi się kupno zegarka Suunto, który kosztuje około 2500 zł. więc poszedłem sobie i wypiłem gorącą czekoladę. Gdy już zbliżał się czas do przyjazdu pociągu, to kupiłem bilet i poszedłem oczekiwać na peronie z którego ma jechać. Zdziwiło mnie to, że ten pociąg, który nadjechał za około 10 minut jechał do Zakopanego. Hmm może to jest ten i zapytałem czy on jedzie do Stroń Sląskich. No, ale cóż konduktor powiedział, że do Stroń. No dobra skoro miałem bilet już kupiony, to wsiadłem w ten pociąg, którym pojechałem do Kalwarii Lanckorona. Byłem w wagonie nr 16 miejsce 101. Trafiłem do przedziału, gdzie siedział jeden gość i starszy pan, który chrapał jak lokomotywa. Podróż była długa i męcząca, więc aby tego bardziej nie odczuwać, to pogadałem sobie trochę z tym gościem, który siedział na przeciwko mnie i trochę sobie pogadaliśmy. Po chwili przebudza się ten starszy pan i powiedział jako pierwszy dzień dobry, ale też ja chciałem mu jako pierwszy powiedzieć. Okazało się, że się spóźniłem i starszy gość był szybszy. Pogadałem jeszcze chwilę z tamtym gościem co na początku i była pora do snu, więc się położyłem i próbowałem zasnąć. Na szczęście miałem wziętą swoją poduszkę i oparłem się o siedzenie i wygodnie mogłem się położyć. W pociągu wiadomo jakie jest spanie, co chwilę ktoś łazi i ciężko się wyspać. Pomimo tego próbowałem jakoś spać i czasami nawet to wychodziło i dosyć się trochę wyspałem. No i gdy już byliśmy już w Krakowie, to do naszego przedziału doszła jedna kobieta z synem, z którymi troszkę sobie też porozmawiałem. Z racji, że już było jasno, to wtedy byłem mniej śpiący, ale jednak od czasu do czasu próbowałem jeszcze pospać. No i gdy jeszcze tak sobie spałem, to od czasu do czasu jeszcze zamieniałem z tymi ludźmi trochę słów i czas tak zleciał, że dojeżdżaliśmy do Kalwarii Lanckorona i tam wysiadałem, bo wg tego planu, którego ja jechałem do Stroń miał być pociąg o godzinie 9:08 i wysiadając w Kalwarii zapytałem czy dobrze jadę do Stroń Śląskich. Powiedzieli mi, że to nie jest w ogóle ten rejon Polski. Ja byłem zaskoczony, bo bilet dostałem, ale nie w te Stronie. Byłem jeszcze w środku w takim centrum informacji, ale jakieś zacofane to było, bo nawet nie mieli mapy Polski, a na dodatek baba, która tym się zajmowała nie była za miła, bo jakieś problemy miała i coś tam nie wiem sobie mruczała. Ja wyjaśniłem jaka jest sytuacja i oprócz niej był jeszcze jeden pan, który okazał się milszy i mi wytłumaczył co i jak. Jednak zasługą tego było, że inna kobieta też dzwoniła do swoich znajomych, żeby sprawdzili, gdzie dokładnie są Stronie Śląskie. No i po kilku próbach poszliśmy znowu do tej wrednej baby i dzwoniła na informację i ja rozmawiałem z informacją i pytałem o której mam pociąg do Stroń Śląskich z Kalwarii. Powiedzieli, że nie ma takiego połączenia. Chyba, że cofnę się do Krakowa i stamtąd pojadę do Wrocławia i mam pociąg dopiero o 21. To ja podziękowałem i odłożyłem słuchawkę. Wytłumaczyłem tej wrednej babie co i jak, ale ten pan, który tam był powiedział co i jak. Mówił, że mam iść na przystanek gdzie jeżdżą busy i cofnąć się do Krakowa. To też tak zrobiłem. Poszedłem na ten przystanek. Okazało się, że byłem nie po tej stronie i kierowca powiedział, że mam iść na drugą stronę. Poszedłem na drugą stronę. Na szczęście bus się spóźnił troszkę, bo bym miał kłopoty. Gdy już przyjechał, to wtedy pojechałem do Krakowa. Myślałem, że będę płacił ponad 10 zł, ale okazało się, że tylko 6 zł płaciłem. Gdy dojechałem do Krakowa, to co chwilę dzwoniłem do Krzyśka i pytałem jak się wydostać z Krakowa najbliżej do Stroń Śląskich. Krzysiek mówił, że jak już będę na miejscu, to mam jakiś autobus do Katowic i to jest najlepsza opcja, bo to jest w tamtym kierunku. To nie zastanawiając się szukałem autobusu, który jedzie do Katowic. Najpierw miałem nerwówkę, bo sporo się naszukałem, żeby gdziekolwiek iść i szukałem pociągu, ale bliżej było do autobusu i poszedłem do informacji i spytałem o której jedzie autobus do Katowic i z którego stanowiska. Powiedzieli, że z D9 i o godzinie 10:45, więc myślałem, że mam sporo czasu do zawodów i byłem jeszcze pełen nadziei, że zdążę jeszcze jakoś wystartować. No i idąc do informacji pytałem, z którego stanowisk i o której godzinie jedzie autokar, czy tam bus. W informacji powiedzieli mi, że mam iść na taki i taki przystanek i poszedłem na to stanowisko i patrzyłem, że akurat ten autokar wjeżdża na stanowisko D9, to poszedłem w jego kierunku i spytałem się czy do Katowic jedzie i kierowca potwierdził, więc poczekałem sobie na odjazd tego autokaru. Ruszyliśmy tak jak trzeba było i równo o 10:45 wyjechaliśmy z Krakowa do Katowic. No i w autokarze dzwoniłem do Krzyśka pytając jak z Katowic się wydostanę do Stroń Śląskich. No i mi wytłumaczył, że muszę dostać się do Katowic i o godzinie 12:44 będę miał pociąg do Kłodzka, więc to już nie jest daleko. No i spytałem kierowcy tego autokaru, o której będziemy w Katowicach. Kierowca odpowiedział, że o godzinie 12:35 gdzieś tak. No i faktycznie jak dojechaliśmy na miejsce, to był 2 minuty później, ale ok. Gdy wyszedłem z tego autokaru, to od razu poszedłem na pociąg i pytałem, o której mam pociąg do Stroń Śląskich i powiedzieli, że jedzie do Wrocławia. No to z racji tej, że spory ruch był na PKP i nie zdążyłem kupić biletu, bo zaraz miał pociąg ruszać, to wyszedłem i poszedłem na dworzec czekać na niego, ale okazało się, że ma ponad 20 minut spóźnienia, to ja nie zastanawiając się dłużej poszedłem na PKS-y i mówiłem - najwyżej tutaj wrócę i zobaczę co będzie dalej. No i niestety w tym momencie już wiedziałem, że udział w biegu 7 szczytów niestety nie wezmę. Pozostało mi pocieszyć się trasą K-B-L, czyli Kudowa Zdrój - Bardo Śląskie i - Lądek Zdrój. Gdy już doszedłem na PKS, to spytałem informacji, czy mam jakiś autobus do Kłodzka albo Stroń Śląskich. Powiedzieli, że niestety nie. No i zrezygnowany wyszedłem stamtąd i pytając jednego z kierowców, którzy czekali na kogoś, albo po prostu mieli przystanek spytałem, czy nie jadą do Kłodzka. Kierowca był miły i powiedział, że tak. Przedstawiłem sytuację, że jadę na zawody i chciałbym dostać się do Kłodzka. Kierowca powiedział, że biletu mi nie sprzeda, ale jak dam 20 zł, to będzie okej. No i dałem 20 zł i wyjechaliśmy do Kłodzka. Godzina była już późna, bo około 14, a czasu do zawodów bardzo mało, tym bardziej, że w Kłodzku mieliśmy być o godzinie przed 18. A z Kłodzka do Stroń Śląskich był jeszcze spory kawałek, bo około 50 km. No, ale nic kontaktowałem się to z Krzyśkiem to z Asią Malak i powiedziałem, że w końcu jadę w dobrą stronę i już przed 18 będę w Kłodzku. No i też tak było, że przed 18 byłem w Kłodzku i pytałem ludzi czy jest tutaj jakiś przystanek autobusowy albo PKP, bo chcę jechać na zawody do Stroń Śląskich. No i odpowiedzieli mi, że o 18:10 wyjeżdża autobus do Stroń Śląskich. No to poszedłem na odpowiednie stanowisko i czekałem na autobus, który miał jechać do Stroń Śląskich. No i około godziny 18:10 jechał ten autobus. Jak tam byłem to patrzyłem na widoki, które były przepiękne. No i tutaj ludzie bardziej zorientowani, bo wiedzieli, że odbędą się zawody i powiedzieli mi co i jak. Około godziny 19:20 byłem na miejscu i wysiadłem z jednym gościem i pytałem jeszcze raz organizatora, gdzie jest biuro zawodów. Odpowiedział mi, że w Lądku Zdrój, a to jest jakieś 7 km od Stroń Śląskich. No i z tym gościem poszliśmy do jego domu znaczy w tym kierunku i powiedział, że mnie podrzuci i powiedział, że będzie chciał 10 zł. Ja się zgodziłem i mnie podwiózł do Lądka Zdrój. No i w tym momencie totalna załamka, bo zgubiłem portfel z całą zawartością i już wiedziałem na 100%, że nie wystartuję w biegu 7 szczytów na pewno. Podziękowałem temu chłopakowi, że mnie podrzucił i przeprosiłem, że taka sytuacja i że nie dam jemu 10 zł, bo zgubiłem portfel. No i po chwili odjechał, a ja udałem się w kierunku bazy, która była dosłownie kilka kroków od momentu, gdzie on mnie wysadził. Poszedłem do bazy i usiadłem na chwilę będąc załamany. Miałem tyle myśli i tyle rozważań. Mówiłem sobie tyle się przygotowywałem i tyle było gadania, że wystartuję w biegu na 223 km, a tutaj niestety nici z tego. Po chwili podeszli do mnie wolontariusze i spytali czy w czymś pomóc. Ja powiedziałem, że zgubiłem swoje dokumenty i chciałem wystartować w biegu 7 szczytów. Zmartwili się tą sytuacją i zaproponowali mi takie coś pytając - czy byś nie chciał nam pomóc, bo mało nas jest, a mamy sporo pracy i czy byś nie chciał pomóc. Zgodziłem się i powiedziałem, że jasne mogę pomóc, bo i tak już nie wystartuję, to oczywiście, że mogę pomóc. No to zabrałem się do dzieła i gdy powiedzieli co mam robić, to moim zadaniem było pakowanie jedzenia do pakietów startowych. Szło mi to dosyć sprawnie i jeszcze przez jakiś czas czułem ten niedosyt, że nie wezmę udziału w tym biegu, ale nic - nie rezygnowałem i robiłem co mi kazali i mnie pocieszali, więc atmosferka była bardzo miła. Było bardzo fajnie i szybko już zapomniałem o całym zdarzeniu. Nawet myślałem, że w końcu musi mnie coś dobrego spotkać. Gdy już powoli zbliżała się pora do spania, to jeszcze zjedliśmy wspólnie kolację i dziewczyny powiedziały, że mogę iść skorzystać z prysznicu, który był około 0,5 km dalej. Poszedłem tam z dwoma chłopakami i powiedziałem im, że ja mogę ostatni wziąć prysznic. No i poczekałem na swoją kolej. Woda nie była za ciepła, ale najważniejsze, że mogłem się wykąpać. Gdy wróciłem, to wtedy poszedłem spać. Poszedłem o godzinie gdzieś blisko północy. Za to mogłem spać do której chciałem. No i pospałem sobie długo, bo do 11 przed południem, więc się dobrze wyspałem. Wtedy poprosiłem dziewczyny, czy bym nie mógł się zapisać na trasę K-B-L. One powiedziały, że bez dokumentu nie mogą mnie przyjąć. Zaproponowały mi wtedy dalej wolontariat. Ja powiedziałem, że mogę oczywiście, ale ja przyjechałem na zawody, więc musiałem coś kombinować, żeby jakieś dokumenty mieć. Najpierw dzwoniłem do PKS-ów i pytałem, czy czasem się nie znalazły te dokumenty, które wczoraj zgubiłem. Niestety powiedzieli, że nic się nie znalazło. No i jeszcze raz (bo dzień wcześniej dzwoniłem do dyżurnego policji) zadzwoniłem na policję i powiedziałem, że podejdę na komisariat i poproszę o jakiś dokument. No i gdy doszedłem do policji, to pan dyżurny był bardzo miłym policjantem i mi wydrukował takie zaświadczenie i powiedział, że dzięki temu dokumentowi bez problemu wystartuję w zawodach, bo podobne dokumenty dostają przestępcy, którzy są kierowani do sądu a zgubili dokumenty, czy też nie mają, a sąd na takie rzeczy zwraca bardzo uwagę, więc organizatorzy powinni przyjąć ten dokument. Gdy już doszedłem na miejsce, to dostałem ten dokument i wtedy szedłem do bazy zawodów. Po drodze spotkałem spoko gości biegaczy i przedstawiłem im sytuację i kupili mi jedzenia za 28 zł. Mówili, że nie mam się martwić, tylko jak coś potrzebuję, to mam brać. Ja powiedziałem, że tak głupio trochę, ale mogłem bez problemu brać co chciałem. To ja brałem tylko to co najważniejsze, czyli chleb, masło, warzywa do chleba, czyli kilka pomidorów i ogórków. Dodatkowo jeszcze kilka bułek pełnoziarnistych, zresztą jak i chleb. Nawet ci kolesie sami powiedzieli jaki mam wybrać, żeby był lepszy bez barwników. Wziąłem jeszcze sobie czekoladę orzechową. Gdy już miałem wszystko, to wtedy poszliśmy do kasy i chłopaki zapłacili za to około 28 zł. Gdy już razem poszliśmy do bazy, to wtedy po chwili spytałem organizatora, czy teraz mogę wystartować jak mam dokument potwierdzenia tożsamości. Piotrek Hercog się zgodził i powiedział, że teraz skoro mam dokument, to mogę wystartować. No i od tej pory byłem "traktowany" jako zawodnik, a nie już jako wolontariusz. Jednak to nie znaczyło, że nie pomogę nic już dziewczynom. Ja powiedziałem, że jak jestem już "zawodnikiem", to nie znaczy, że nie pomogę, bo pomogę jak tylko coś trzeba było. No i tak do 17 się pakowałem i zastanawiałem co brać ze sobą i ile picia wziąć i czy mi wystarczy ten mały plecaczek. To w końcu podjąłem decyzję i wziąłem tylko dwa powery i dwa batoniki. Już przygotowany i zapakowany poszedłem w stronę skąd odjeżdżać ma autokar. Poczekałem chwileczkę i wsiadłem do tego autokaru i jechaliśmy do Kudowy Zdrój skąd był nasz start i większa część trasy biegu 7 szczytów. To właśnie tutaj była chwila prawdy, czy jestem w stanie ukończyć bieg o nazwie K-B-L, czyli 109 km. Wyjazd do Kudowy Zdrój był fajny, bo widoki wokoło były wspaniałe. Bardzo żałowałem, że nie biegałem trasy biegu 7 szczytów, ale za to miałem tę motywację, że tutaj muszę po prostu ukończyć i tyle. Nic innego się nie liczyło. Wyjazd miałem niezbyt udany pod względem nawodnienia, bo miałem za mało picia. Na szczęście obok mnie siedział w porzo gość, który dał mi trochę picia i mogłem już być spokojniejszy. Jednak miałem obawy, że będę mieć za mało picia. No, ale nic zbliżało się ku rozpoczęciu zawodów, to rozmawiałem z jednym gościem, który jest mistrzem Polski w biegu 24 godzinnym. Do rozmowy dołączyli nawet ludzie, którzy nie mieli nic wspólnego z bieganiem. Rozmawiało się bardzo miło i gość nawet był taki, że motywował do tego, że nie ma się co poddawać, bo ból jest wyłącznie i tylko w twojej głowie. Jak nie idzie biegać, to trzeba iść. Jak siły powrócą, to dalej biec. No i tak fajnie sobie rozmawialiśmy i było blisko czasu do startu, więc poszedłem do toalety i wróciłem do tego gościa i ustawialiśmy się do linii startu. Tutaj jest podobnie jak na maratonach - lepsi ustawiają się do przodu, słabsi do tyłu. Jednak różnica jest taka, że ciężko skumać kto jest lepszy, czy gorszy, bo tutaj wszyscy są równi. Natomiast jeśli chodzi o start, to ci którzy wystartują za szybko jest duże prawdopodobieństwo, że nie ukończą, albo będą blisko tego, że ukończą krótko przed końcem czasu. Tutaj jest zupełnie inaczej niż na maratonach, bo tutaj nikt z początku nie forsuje tempa i każdy zaczyna na spokojnie na rozgrzewkę. Dopiero od około 10 km, czy tam dalej zaczyna się walka. Prawdziwa walka zaczyna się od połowy dystansu. A jeszcze lepszą walką są ostatnie km. No i jeśli chodzi o start, to był u mnie bardzo udany, bo ruszyłem z fajną grupką i tak kilka km lecieliśmy razem. Początek miałem na prawdę udany, bo zacząłem bardzo spokojnie i bez żadnego stresu ani nic takiego. Już od razu wiedziałem, że powinno być dobrze. Gdy już po prostu dobiegałem do pierwszego punktu, który był po 14 km, to biegało się super i tempo było takie jakie sobie chciałem ułożyć, czyli 7 km/h, a nawet chyba lepsze, bo te 14 km biegłem tempem powyżej 7 km/h, bo czas miałem niecałe 2h, dokładnie 01h 46m. Przy punkcie byłem zaledwie kilka minut, bo powiedziałem sobie, że na punktach nie będę dużo czasu tracił i też tak było. Tutaj tylko popiłem i napełniłem butelkę izotonikiem i leciałem dalej. Do następnego punktu było zaledwie 3 km i to mi potrwało trochę czasu, ale nadal tempo było dobre. Cały czas celowałem na czas 7 km/h, więc spoko początkowo to wychodziło. Na tym punkcie nie traciłem na czasie, bo picie już miałem, więc tylko spisali mój nr startowy i leciałem dalej. Do następnego punktu był duży przelot, bo aż 20 km, czyli był to 37 km. Tutaj już zaczęła się powoli ściana robić, bo biegałem cały czas, chociaż tempo było wolne, ale biegałem. No i to była nadal noc i najgorsza pora, bo to była gdzieś 02-03, a o tej porze, to się chce spać i muliło mnie strasznie, więc momentami było ciężko. No i gdy już doczłapałem do tego punktu, to sobie myślę - kurde już prawie połowa trasy za mną, to teraz muszę się wziąć. Jednak przeważnie jak mówi się w ten sposób, to jest odwrotnie, bo wtedy kryzysy dopadają co chwilę. Jednak podobał mi się moment kiedy do mnie zadzwonił kuzyn Rafi i mówił, że mam miejsce w okolicach 20. Toteż motywacja była ogromna i pomimo kryzysów jeszcze bardziej się wziąłem i biegało mi się przez jakiś czas dobrze. Jednak niestety po jakimś czasie, gdy już byłem po tym długim przelocie, czekał mnie najdłuższy przelot i tak oto 21 km do następnego punktu było najgorsze, bo to już nie był kryzys, a ściana płaczu. To od tego momentu, kiedy byłem po tym długim przelocie, czyli w okolicach 58 km, było już jasno. Ok spoko jasno fajnie git kryzys minie i jakoś to będzie, a tutaj było zupełnie inaczej. Dostałem mocnego bólu brzucha i mogłem już przez jakiś czas zapomnieć o bieganiu. Jednak świadomość była taka - Mariuszek weź się proszę. Mamy szansę na dobre miejsce, błagam daj z siebie wszystko. Zrób coś z tym. No i tutaj ból się nasilał. Miałem takie coś, że o dziwo miałem tylko zaledwie 1 l izotonika i z tego piłem tylko te pół, ale ku zdziwieniu i to było za dużo. Niby popijałem niewiele i co jakiś czas, ale to było dobrze. Nawet przez jakiś czas pomyślałem, że jak mnie złapie ściana, to popiję i będzie jakoś ok. Niestety nie było tak kolorowo jak to się wydawało. Tym bardziej, że jak sobie mówiłem, że pobiegnę jak na treningu i szybko mi zleci trasa. Guzik prawda te 4h były najgorsze w całej trasie. Potem gdy byłem przy punkcie w Bardzie Śląskim, czyli 68 km, to było z lekka lepiej, ale niestety ból brzucha był mocny. To było zaledwie trochę ponad połowę trasy i było mi bardzo ciężko. Jednak na szczęście, gdy po jakimś czasie opuściłem Bardo Śląskie, to wtedy kawałek podbiegałem i zbiegałem. No i wtedy dogoniłem dwóch spoko gości, czyli dziewczyna i jeden gość. Wiedzeli po mnie, że złapała mnie ściana płaczu i że było mi ciężko, to gość się spytał, czy wszystko ok. Ja powiedziałem, że mnie kryzys złapał, ale po mnie było widać, że to było coś gorszego, to gość, który ma na imię Robert Smyk, a dziewczyna Katarzyna Oszi Olszewska, to właśnie dostałem od niego Isostar w żelu i było to normalnie jakieś oświecenie, bo po jakimś czasie czułem się dobrze. Jednak pomimo tego brzuch nie przestawał boleć. No, ale cóż skoro nie przestawał boleć, to ja mu na przekór losu, jakoś go znosiłem. Biegać nie mogłem, ale za to szedłem. Jak można iść, to jest jeszcze super, bo jakby złapała mnie taka ściana, że nie mógłbym nawet iść, to by było gorzej, a były takie sytuacje, że ludzie musieli się położyć przy punktach kontrolnych bo nie byli w stanie nawet iść. Jak już szliśmy razem, to było super. Do kolejnego punktu też przelot 10 km i to był już 78 km. Coraz bliżej ukończenia ultra. W pewnym momencie miałem problemy jelitowe (jak to określił Filip na Harpaganie w Czarnej Wodzie) i faktycznie musiałem iść w las i się załatwić. Było to dla mnie niewłaściwe miejsce w niewłaściwym czasie, bo trochę czasu mi to zajęło. Zmęczenie było duże i nogi strasznie bolały. Wyprzedziło mnie w tym momencie 5 osób, a że to było z górki, to jeszcze gorzej, bo wtedy nogi dostają. Gdy już powróciłem na trasę, to niestety kosztowało mnie to sporo sił doganianie moich przyjaciół. Nie dość, że musiałem trochę szybciej biec, to na dodatek bolały nogi i brzuch, który - już wam zdradzę - bolał mnie do końca. Ciężko było się zmotywować. Mówię sobie kurde oni mi pomogli i dzięki nim jestem jeszcze na trasie. Nie chcę już przeżywać samotności tej drogi, tym bardziej, że oni mnie uratowali z tarapatów i już coraz bliżej mety. Powiedziałem wtedy sobie - choćby nie wiem co będę ich doganiał. No i było bardzo ciężko, ale miałem to już gdzieś i po prostu olałem ten ból brzucha i leciałem dalej. Po iluś minutach w końcu dogoniłem najpierw trzech ludzi, którzy mnie wyprzedzili to byli dwaj mężczyźni i kobieta. No właśnie ta owa kobieta była "rywalką" naszej Oszi i przecież Oszi walczyła o dobre miejsce. Na szczęście dla nas - bo dla mnie niezbyt, z tego względu, że musiałem gonić - byli daleko z tyłu, także musiałem sporo się nasilić, żeby gonić rywali, którzy jeszcze byli przede mną i dopiero, gdy ich dogoniłem, to już wtedy pozostało mi dogonić moją grupę. Zmotywowałem się i w końcu po chyba 15 minutach dogoniłem Oszi i Roberta. Uff, ale było ciężko, ale za to jesteśmy dalej razem. Od tej pory już się nie rozłączaliśmy. No i tak z przygodami dobiegamy do 92 km, czyli ostatniego punktu kontrolnego przed metą. Ból nadal był bardzo silny i była taka sytuacja, że poprosiłem na punkcie kontrolnym o tabletkę przeciwbólową, ale niestety nie dostałem. Poprosiłem Oszi i Roberta, żeby na mnie chwilkę poczekali, bo musiałem zjeść i napić się, ale z racji tej, że Oszi miała 3 miejsce wśród pań, to zrozumiałem to i poszli kawałek sami. To mnie też zmotywowało i najadłem oraz napiłem i się szybko uwinąłem z tego punktu, także 200 m tylko musiałem doganiać ich, więc spoko luz. No i wtedy już mieliśmy łatwiej, bo czekali nas tylko dwie góreczki strome i meta. Te ostatnie 11 km poszło nam super, bo chyba zmieściliśmy się w dwóch godzinach. Gdy minęliśmy te dwie góreczki, to w pewnym momencie byliśmy w miejscu, gdzie był już tylko z górki. No i przebiegaliśmy obok domu i odzywa się jakiś burak mówiąc - dobrze, ale dwa razy szybciej. Wszystkich nas to wkurzyło, więc Robert mu powiedział - chcesz to chodź z nami pobiegać. Na prawdę to nas wkurzyło, wtedy chyba jeszcze się napaliliśmy i dostaliśmy powera i cały czas właściwie biegliśmy. Już powiedziano nam, że pozostało około 2 km do mety i naprawdę byliśmy pocieszeni. Nagle widzę tabliczkę Lądek Zdrój i mówię do Roberta - widzisz tę tabliczkę? To jest coś niesamowitego za chwilę będziemy na mecie. Byłem taki zadowolony, że aż szok. Już nawet byli rozstawieni policjanci, którzy kierowali nas, gdzie mamy iść. No i pytaliśmy, czy daleko powiedzieli, że już blisko, niecały km. Następnie kolejna osoba z policji i też nas pokierowała jak mamy iść, a raczej biec, bo cały ten odcinek biegliśmy od ostatniego punktu, a raczej sporą część tego odcinka jakieś 95% biegu było. No i u mnie jest coś takiego, że gdy widzę metę, to przyspieszam bardzo i pomimo zmęczenia i bólu przyspieszyłem bardzo i nawet kilka sekund uciekłem Oszi i Robertowi. Wbiegłem z naszej trójki jako pierwszy i padłem na mecie, ale nie ze zmęczenia, ale z popisu i z radości, że jestem ultramaratończykiem. Byłem bardzo zadowolony i nawet spiker pomylił się z moim nazwiskiem i ja powiedziałem Mariusz Kowalewski jestem. Piękna chwila była gdy dostałem medal. Gdy już na mecie też byli Oszi i Robert, to podziękowałem za to, że mnie pociągnęli do mety i powiedziałem, że dzięki wam ukończyłem. Zrobili nam zdjęcie i to zdjęcie jest na moim profilu na Facebooku. Nie mogłem wyjść z podziwu, że tak ładnie mi poszło, bo z początku nie wiedziałem jakie mam miejsce. Jednak po chwili się dowiedziałem. No w zasadzie nie po chwili, bo trochę potrwało zanim były ogłaszane wyniki, znaczy zanim były na tablicy. Chwilę po tym jak na metę wbiegłem, to poszedłem po swój depozyt i wziąłem swoje rzeczy, ale zanim poszedłem pod prysznic, to najpierw szukałem miejsca, gdzie mogę zobaczyć swoje wyniki, ale ich jeszcze nie było. Wtedy poszedłem pod prysznic, który był kilkaset metrów od bazy. Tam była trochę kolejka i poczekałem na swoją kolej. Tam było kilku ludzi, którzy byli w porzo, bo też biegacze i pogadaliśmy sobie i mówiłem, że to w tych butach przebiegłem ten ultra. Zdziwiłem się sam, że dałem radę przebiec w tych butach, bo były strasznie dobite. Jednak najważniejsze jest to, że ukończyłem ten ultramaraton, a w jakich butach to już nieważne. Zaśmiałem się, że jak nie kupię sobie butów, to i w tych butach będę musiał startować w Biegu 7 Dolin we wrześniu. No i gdy tak pogadaliśmy, to wtedy była moja kolej i poszedłem pod prysznic. Wtedy ci co będą startować w biegu 7 dolin powiedziałem do zobaczenia tam i już sam poszedłem do bazy. Wróciłem do bazy i patrzę, że są już wyniki. Byłem w szoku to co zobaczyłem. Miejsce w generalce 45 mnie nie zdziwiło, bo wiedziałem, że tak coś idziemy na to miejsce. Natomiast szok u mnie wywołało miejsce w swojej kategorii wiekowej. Byłem czwarty na 14 startujących w mojej kategorii - M20. Niestety stratę do 3 miejsca miałem sporą, bo aż ponad godzinę. No, ale jestem i tak z tego zadowolony. Wtedy gdy już wiedziałem co i jak to poprosiłem o obiadek, który mi tak zasmakował i dostałem talonik na obiadek. W sumie ja tych obiadów miałem przez te dwa dni chyba z 7. Gdy już obiadek zjadłem, to wtedy czekałem na rozpoczęcie ceremonii zamknięcia Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich w postaci losowania nagród. Ceremonia rozpoczęła się kilkanaście minut ze spóźnieniem po 16-stej. No i gdy była ceremonia wręczania nagród paniom z trasy biegu 7 szczytów, to miłe było to, że jedna pani z Niemczech była zwyciężczynią ze swojej kategorii i wszyscy wstaliśmy i przez kilka minut dostawała oklaski. To było bardzo miłe, coś wspaniałego. To była jedna z dwóch pań, która ukończyła ten dystans. Pierwsza z pań była Polka, która tez dostała wielkie gratulacje. To był naprawdę wspaniały dzień dla wszystkich, którzy ukończyli swoje biegi. No i też fajne było rozdawanie nagród wśród wszystkich uczestników, którzy ukończyli swoje poszczególne biegi. Losowanie było wesołe, bo pan Maciej Sokołowski po prostu rozweselał wszystkich jak tylko się dało, a to, że jak ktoś coś wylosował, to e tam to ci niepotrzebne, bo jesteś za duży i takie tam podobne teksty mówił. Także na prawdę bardzo miła atmosferka była podczas losowania. Jednak na zakończenie nagrodą główną był zegarek firmy Suunto o wartości 2500 zł. Najgorszym pechowcem okazałem się ja, bo zabrakło mi jednego numerku do szczęścia. Miałem nr 1131, a los padł na 1132, ale nie było też tego kogoś już. No i losowanie odbywało się dalej. I znajomi przyjaciele (nie Oszi ani Robert) ale inni też podobnie trafili i też o jeden numerek za daleko. W końcu po około 10x losowania padło na jednego szczęśliwca. Nie pamiętam dokładnie kto to wylosował, ale ktoś z trasy Złotego Maratonu. No i gdy już było oficjalne zakończenie tej imprezy, to zastanawiałem jak się wydostanę z powrotem do domu. Kasy nie mam wieczór się zbliża, a do domu bardzo daleko. No i tutaj miałem sporo szczęścia, bo jednej dziewczyny z wolontariatu rodzice postanowili mi pomóc. Dzięki Asi pomocy pojechałem z nimi razem do Częstochowy. Rozmawialiśmy co i jak i dziewczyna przedstawiła rodzicom moją sytuację i wtedy postanowili mi pomóc. Powiedzieli, że mogą mnie wziąć do Częstochowy i stamtąd mogą mi wyłożyć kasę i bym pojechał do domu. Gdy wyjeżdżaliśmy z Lądka Zdrój, to zrobiło mi się trochę żal, że już trzeba to wspaniałe miejsce opuszczać, tym bardziej, że tyle przygód i tego wszystkiego. Aż miałem przez chwilę myśli, żeby tutaj zostać na zawsze, albo na kilka dni jeszcze. No, ale niestety musiałem wracać. Gdy już jechaliśmy do tej Częstochowy, to po chwili skumałem się, że coś zostawiłem w bazie zawodów. Powiedziałem rodzicom Asi, czy by nie mogli się gdzieś zatrzymać, bo chcę się upewnić, czy wziąłem bluzę, w której był medal, czy też zostawiłem ją tam w bazie. Gdy już mogliśmy się zatrzymać, to się okazało, że faktycznie zostawiłem tę bluzę z medalem. Poprosiłem Asię czy by mogła mi dać nr do Ady, albo kogoś z wolontariatu. Jednak miała numer do Ady i zadzwoniłem prosząc Adę o to, że jak znajdzie się moja bluza, to czy by mogła wysłać mi ją. No i Ada się na to zgodziła i powiedziała, że jak się znajdzie to mi da znać. Po chwili około 20 minutach oddzwania do mnie i okazało się, że znalazła się zguba, to Ada powiedziała, że jak tutaj ogarnie się z wszystkim, to mi wyśle. A kontakt do mnie miała wcześniej, bo już w bazie na mecie jak już wychodziłem, to poprosiłem o to, że czy bym mógł być wolontariuszem i okazało się, że Ada tym wszystkim się zajmowała i podałem swój e mail oraz nr telefonu. Też mogę tutaj wspomnieć o tym, że byłem bardzo lubiany w towarzystwie wolontariuszy, bo mi kibicowali i na jednym punkcie właśnie Asia powiedziała o nasz wolontariusz już do nas dotarł. A to było chyba przy punkcie na Schronisku na Szczelińcu, a to był nasz 17 km, gdzie mi jeszcze szło bardzo dobrze. Na mecie też dostawałem gratulacje od innych biegaczy, którzy mnie wspierali podczas trasy i potem na mecie. Toteż bardzo dobrze się czułem i miło mi było, gdy mi gratulowali. Nawet pytali większość mnie jak mi poszło, to odpowiedziałem i mówili, że wielki szacunek. Wracając do sytuacji, gdzie już wiedziałem, że bluzę zostawiłem to w tym czasie Asi rodzice a dokładniej jej mama zadzwoniła do siostrzenicy i spytała o pociąg lub PKS do Chojnic. Okazało się, że lepszym rozwiązaniem był PKS, bo pociągi nie pasowały. Dowiedzieli się też, że autobus kosztuje 76 zł. No to powiedzieli, że mogą mi wyłożyć pieniądze, ale pod warunkiem, że oddam. Zgodziłem się i powiedziałem, że jak tylko będę miał od razu kasę, to zaraz wysyłam. No i gdy już dojechaliśmy do Częstochowy, to wtedy dostałem 100 zł i poczekałem na przystanku autobusowym na autobus, który miał jechać o godzinie 23:50. Gdy już wszystko wiedzieliśmy co i jak, to Asia z rodzicami pojechała i podziękowałem bardzo Państwu za pomoc i odjechali, a ja czekałem za PKS-em. Czekanie było nudne, bo nie dość, że było gorąco o tej porze, to na dodatek się spóźnił o 40 minut i wyjechaliśmy nie o 23:50, a 00:30. I tak jak wcześniej wspomniałem autobus jechał do Chojnic, więc sporo czasu było na dojazd do Chojnic. Dlatego nie zrobiłem nic innego jak tylko położyłem się spać w autobusie i trochę pospałem. Natomiast co jakiś czas się budziłem i coś pojadałem i popijałem. Gdy po około 6h jazdy dojechaliśmy do Chojnic, to poszedłem zaraz na PKP i patrzę na pociąg i spytałem dokąd jedzie. Konduktor powiedział, że do Tczewa. No to spytałem, czy się zatrzymuje w Bytoni. Konduktor odpowiedział, że nie, ale w Kaliskach, albo Zblewie. No to sobie pomyślałem, że wolę w Kaliskach wysiąść i ten kawałek pójdę pieszo. No to wsiadłem do pociągu i szukałem konduktora i chciałem kupić bilet. Konduktor powiedział, że mam usiąść na swoje miejsce i sam podejdzie do mnie. Też tak zrobiłem i czekałem aż pan się zjawi. Gdy już kupiłem bilet, to wtedy czekałem aż będą Kaliska i tam wysiądę. No i po około godzinie czasu pociąg dojechał do Kalisk i tam wysiadłem. Po wyjściu poszedłem w stronę domu, ale to mi bardzo wolno szło, więc poszedłem jeszcze do sklepu kupić bułki i coś do picia. Następnie usiadłem sobie na słupkach, które są na dróżce prowadzącej do domu i tam usiadłem i sobie jadłem. Po chwili dzwoni do mnie telefon i odbieram i pytam, czy to ty Rafał, bo dzwoniłem do niego, a tutaj ku zaskoczeniu i zdziwieniu dzwoni do mnie kobieta z PKS Kłodzko i powiedziała, że odnalazły się moje dokumenty i pieniądze. Powiedziała, że mam się po nie wstawić bo tam będą. Ja odpowiedziałem, że niestety nie mam już takiej możliwości, bo już jestem na Pomorzu i spytałem, czy pani by nie mogła wysłać tych dokumentów na mój adres. Niestety pani powiedziała, że nie ma takiej możliwości i mam zadecydować co zrobić w tej sytuacji i oddzwonić do niej. Jednak ja będąc trochę uparty namyśliłem się i powiedziałem sobie - kurde no na prawdę by było bez sensu, żebym się cofał i odebrał te dokumenty. No i mówię zaryzykuję i zadzwonię i spytam się, czy jednak jest możliwość wysyłki. Oddzwoniłem i spytałem czy jednak pani by mogła wysłać je na mój adres w dowodzie osobistym, bardzo panią proszę. No i po namyśle zgodziła się na to i powiedziałem, że może pani potrącić za wysyłkę z tych pieniędzy. No i spokojniejszy mogłem już powolutku wracać do domu. Po około godzinie czasu dotarłem do domu i tak skończyła się moja przygoda z ultramaratonem.
Podsumowując to wszystko co się wydarzyło, mogę śmiało powiedzieć, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Pomimo tylu zwrotów akcji i tego wszystkiego, mogę się cieszyć z tego, że wszystko się znalazło i że w końcu udało mi się zostać ultramaratończykiem. To był mój największy sukces jaki tylko mogłem sobie wyobrazić. Kto by pomyślał, że idąc tempem na 20h udało mi się z tego urwać jeszcze ponad 1h 40m i osiągając dobry czas wylądowałem jako pierwszy poza podium. Teraz już mam jakieś doświadczenie w ultra i następnym razem będę mógł sobie zaplanować co i jak i może w końcu wystartuję w ultra o dystansie 223 km. Może po prostu tak miało być. Nie miałem mieć kasy na zawodach i nie miałem startować na dystansie 223 km, bo z pewnością bym nie ukończył, tym bardziej, że ci którzy nie ukończyli nie byli amatorami i pojęcie o bieganiu mają spore, a pomimo tego nie ukończyli. To było może takie ostrzeżenie, że następnym razem lepiej się zastanowić na jaki dystans się wybieram, bo wtedy jak nie ukończyłbym, to po co ponosić kolejną porażkę taką jaka miała miejsce w ultramaratonie ze Szczecina do Kołobrzegu. No i teraz to bynajmniej wiem jak już wystartować na ultra i to się potwierdzają te słowa ekspertów, że im wolniejszy start, to tym lepsza meta. Natomiast im szybszy start, to tym większe prawdopodobieństwo, że się nie ukończy. To takie doświadczenie z ultramaratonu ze Szczecina do Kołobrzegu. To by było na tyle i do zobaczenia w podsumowaniu miesiąca lipca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz