środa, 14 maja 2014

II Kołobrzeg Maraton - pokora musi boleć

Do Kołobrzegu na maraton pojechałem po to by sprawdzić czy mam jakieś szanse na pobicie maratonu w 3h 15m. Po nieudanej próbie na maratonie w Warszawie ta próba się nie udała. Czy tutaj było inaczej? Czy może tak samo? Czy gorzej? Te odpowiedzi pozostaną przez jakiś czas bez odpowiedzi, ale poniżej stopniowo znajdziecie na nie odpowiedzi.
Na zawody wyjechałem dzień wcześniej, czyli już 3 maja. Zrobiłem tak, żeby nie zasuwać na pociąg, ale lepiej poczekać niż wtedy na szybko iść i się stresować (doświadczenie z poprzednich różnych zawodów). No i na spokojnie sobie wyszedłem z domu na pociąg i na luzie sobie poczekałem. Wsiadając do pociągu jadącego w kierunku Chojnic kupiłem bilet do Kołobrzegu przez Czersk. Spodziewając się tego, że będę bardzo długo czekał na pociąg w Chojnicach do Piły, bo aż 3 godziny, pomyślałem sobie, że wezmę tableta, którego wygrałem właśnie w Kołobrzegu (tam dokąd będę jechał). Przez te 3 godziny bawiłem się tabletem, a dokładniej grałem w gry. Gdy już nadjechał pociąg, to wtedy wyszedłem z dworca i poszedłem do niego. Następna podróż była szybka, bo z Piły zaledwie po pięciu minutach pociąg odjeżdżał prosto do Kołobrzegu. Podróż trwała około 3h i tutaj się nudziłem, ale trochę pospałem sobie, bo tablet rozładowany był. No i w końcu będąc po tych trzech godzinach u celu przypominałem sobie miejsce, w którym byłem na ultra w tamtym roku, czyli dworzec Kołobrzeg. Z początku nie wiedziałem, gdzie iść do SAN-u, ale po chwili zapytałem ludzi i wtedy odświeżyłem sobie pamięć. Będąc bardzo uradowany, że wracam do miasta, do którego będę chętnie powracał. Niech dokładnym tego przykładem jest fakt iż dochodząc do sanatorium [SAN] spotkałem jedną dziewczynę, która mnie poznała z ultra z punktu kontrolnego w Nowogardzie. Przywitałem się z wszystkimi i nawet ze współorganizatorem, czyli Zbyszkiem Malinowskim, który będzie biegał swój setny maraton i ma na koncie ukończone 10x Spartathlon. Porozmawiałem z nim o bieganiu jak mam trenować, żeby też ukończyć jakiś Spartathlon. Rady dostałem takie, które w zasadzie znam, ale dochodzi coś jeszcze - miesięcznie biegać 500-600 km. Hmm brzmi kusząco, ale i zarazem dziwnie, bo nie wiem, czy byłbym w stanie biegać po 20 km dziennie oraz w weekendy 40 km. Z drugiej strony jeżeli mam do tego dojść, to nie ma wyjścia. Tylko z drugiej strony skąd wziąć taką motywację do takiego wysiłku i tyle energii skoro człowiek na maratonach się obala. Inny by powiedział - żryj mięcho, ale ja jestem uparty kozioł i za Chiny ludowe tego nie zrobię. W końcu znajdę złoty środek na to, że weganizm daje więcej niż to mięcho. Jeszcze wam to udowodnię. Ok. Na maratonach słabo się czuję zgoda, ale czy jest ktoś w stanie z was biegać dwa dni po maratonie. Oczywiście są ludzie, którzy biegają już następnego dnia, ale i są tacy, co potrzebują dwóch trzech dni odpoczynku. No, ale okej wolę się niczym nie chwalić, ani nic, bo i tak każdy swoją rację przyzna. Wracając jednak do rozmowy ze Zbyszkiem, to też powiedział mi, że gdy biegam na treningu, to mam robić tak - jak w zasadzie robię, że nie odżywiać się na treningu i w ten sposób się uodparniamy. No i po rozmowie poszedłem sobie pochodzić po sanatorium i spotkałem przyjaciela z Niemiec Sashe i po chwili Brigitte. To było wspaniałe przywitanie. Porozmawialiśmy sobie o startach, gdzie startują oni, ja opowiedziałem o moich startach i czas na prawdę upływał miło. Później sobie posiedzieliśmy w recepcji i troszkę popiliśmy dla humorku i nie za wiele, więc stwierdziłem, że nie zaszkodzi mi to przed jutrzejszymi zawodami. Zbliżała się późna pora, więc powoli każdy z nas musiał iść do swojego noclegu - Sasha i Brigiite w sanatorium, a ja musiałem iść do mojego noclegu w szkole w gimnazjum na ulicy Okopowej 3. To było od sanatorium jakieś 10 minut drogi, więc bliziutko. Jednak wydaje mi się, że jak poszedłem do tej szkoły, to jeszcze wróciłem do sanatorium i porozmawiałem sobie jeszcze z Sasha i Brigiite i wtedy poszedłem już do szkoły i tam wziąłem prysznic, by potem kulturalnie się położyć spać. No spać poszedłem dosyć szybko, więc to było aż dziwne, bo o 22 już. Oczywiście spało się słabo, bo niewygodnie i twardo, ale dałem radę. Niezbyt wyspany wstałem już o godzinie szóstej parę i sobie pomyślałem, że jak będzie zimno, to będę musiał ubrać się w strój Crafta. Rozważając, że to będzie najlepsza opcja, to w tym ubiorze wyszedłem do miejsca, gdzie ma być start, czyli przy Hotelu ***** Pro Vita i na pogodę nie patrzyłem optymistycznie, bo wiało i nie było ciekawie dlatego co jakiś czas wchodziłem do hotelu, żeby się ugrzać i w miarę jak najpóźniej zrobić rozgrzewkę, żeby nie ochłodzić się. Do biegu pozostało jakieś 20 minut i wtedy zrobiłem sobie małą rozgrzewkę i poszedłem na chwilę do środka. Porozmawiałem sobie jak zwykle z biegaczami i czas do startu leciał szybko. 10 minut przed startem ustawiłem się tak na środek stawki i czekaliśmy wszyscy na strzał. Po sygnale ruszyliśmy. Mój start był dziwny, bo zacząłem chwilowo spokojnie bez stresu i było super. Po upływie jednego kilometra było spoko i leciałem przez jakiś czas z jednym gościem i razem lecieliśmy. Tempo uważałem za spoko, ale to było na 3h 04m, więc chyba za szybko jednak. Leciałem z jednym gościem z Niemiec i był spoko gość. Chyba biegliśmy do piątego km razem, więc spoko. Następnie odpuściłem znaczy jeszcze dogoniłem jego i jeszcze chwilę biegliśmy. Później już odpuściłem i przez jakiś czas biegałem sam. Po chwili jednak leciał jeden gostek o imieniu Jacek i to właśnie z tym kolesiem biegłem długi odcinek. Biegało nam się super. Utrzymywał dobre tempo i to było coś. Pomyślałem, że jakby to tempo do końca się utrzymało, to pobiję swój rekord. Wiedziałem, że może być ciężko, ale dam radę. No i tak sobie biegamy i biegamy mijamy połowę dystansu i luzik, bo jeszcze fajnie się biegało. Jednak ta dobra passa mnie opuściła, bo od 26 km musiałem już niestety zupełnie sam sobie radzić. Wiadomo jak już trzeba samemu biegać, to już i rytm nie jest zachowany i żadna synchronizacja, więc to było takie se bieganie. Z drugiej strony sobie myślę, kurde mam już 33 km i jeszcze kryzysu nie ma, to sobie myślę, chyba już nie przyjdzie. Dodam, że tutaj moja taktyka była pić na każdym punkcie kontrolnym oraz odżywiać się co 2 punkty, to mnie miało uchronić przed przejedzeniem się i doprowadzić do lekkości. Wracając do kryzysu, który jeszcze nie dawał o sobie znać mimo iż już miałem 33 km i zdziwiłem się, no bo ej, przeważnie już łapie na 32 km i trzyma do końca. No, ale trzeba pamiętać, że on nie zapomina. Odezwał się "w końcu" wilk z lasu i 34 km nadrobiłem wszystkie kryzysy. Nie dość, że bieg zamieniłem na marsz, to na dodatek było pod wiatr i zaczęły mnie łapać to bóle pleców, to bóle mostka, więc bezpośrednia przyczyna nie leżała ze zmęczenia, ale dodatkowo ból sprawił, że musiałem iść. Wyrywałem się do tego by z bólem biec, ale co chciałem przyspieszyć, to nogi odmówiły i powiedziały nie chce mi się. No to stwierdziłem, że nie będę już z wami kłócił się, bo i tak nie mam racji, a najgorsze jest to wasze rozczarowanie, więc muszę wam powiedzieć to, że się zajechałem. No coś musiałem powiedzieć, bo żeby nie było, że ściemniam, ale po prostu tak było i takie są fakty, mówię jak jest. Dobra no ok szedłem sobie jak na marszu na orientację, mogli kurde dać mapkę, albo jakąś atrapę mapki i bym udawał, że nawiguję. Szło się jak szło, bo było nudno, ale no co muszę w końcu się przełamać i jakoś to zgrać, żeby odpowiednio zacząć biegać. Próbowałem ze wszystkich sił swoich z całej duszy swojej, a jak nie mogłem tak nie mogłem. Pomocną dłoń wyciągnęli mi najpierw jedni biegacze, z którymi próbowałem biec - 38 km, następnie km dalej dogoniła mnie przyjaciółka Brigitte i to było około 2 km przed metą i dzięki niej się zmotywowałem i jakoś przezwyciężałem ból. Starałem się za wszelką cenę ukończyć bieg biegiem a nie marszem, no bo jak to by wyglądało. Wtedy zacisnąłem zęby za pas i biegłem jak się dało. Udało się dobiegłem na metę. Brigiite była zmęczona i musiała niestety końcówkę troszkę odpuścić, ale nie poddawała się do końca i ostatnie metry ja leciałem jak w swoim stylu i ukończyłem bieg wbiegając sprintem na metę. Czas nie był zadowalający, bo to był mój najgorszy występ jeśli chodzi o czas. Dla wspomienia podam, że był to 3h 47m 45s. Szkoda mi było tego, że taki słaby czas zrobiłem akurat w takim miejscu, gdzie dobrze to miejsce wspominam. Jednak to nie oznacza, że zaraz musi być zepsuta impreza. Gdy po biegu już poszedłem po swoje rzeczy do depozytu, to zrobiło mi się słabo i wymiotowałem. Po chwili podeszli do mnie lekarze i pytali, czy wszystko w porządku. Odpowiedziałem, że tak, ale oni w to nie uwierzyli i mnie wzięli na obserwację. Znaczy inaczej troszkę to było, bo było to tak, że chciałem iść się gdzieś przebrać i jeden pan z karetki powiedział, że mogę się przebrać w karetce. Ja z jednej strony niechętnie tak chciałem, bo mówię do tego pana, że jak ktoś będzie potrzebował pomocy, to co wtedy. Odpowiedział, że jest jeszcze jeden pojazd, więc ok w porządku. No i to przebieranie było na prawdę ciężkie, bo skurcze mnie łapały i ciężko było mi nogi podnosić. Jednak po chwili mi się zrobiło słabo i poprosiłem o worek i wymiotowałem. Zaraz wtedy ten pan kazał mi się położyć (to było wtedy, gdy już się przebrałem) i podłączył urządzenia do mierzenia ciśnienia i obserwacje poziomu cukru. Niby wszystko było ok. No i wtedy chciałem odpocząć, dlatego po chwili tak jakbym zasnął przez chwilę. Jednak chciałem zdążyć na pociąg, którym miałem jechać do domu, ale gdy wstałem, to znowu zrobiło mi się słabo i znowu wymiotowałem. Wtedy zostałem podłączony do urządzenia EKG i miałem robione badania serca, także o powrocie mogłem zapomnieć. No i gdy już wszystko było ok, to wtedy pogadałem sobie spotykając przyjaciół Sasha i Brigitte. Porozmawialiśmy sobie i nawet spotkała mnie taka przyjemność, że Sasha udostępnił mi swój pokój, żebym mógł iść pod prysznic, bo prysznicu nie było, gdyż był, ale na dworze. Zanim jednak poszedłem pod prysznic, to posiedzieliśmy sobie na mecie, gdyż było rozdawanie nagród i co ciekawe Brigitte zajęła 3 miejsce w swojej kategorii wiekowej K-45. Ucieszyłem się, że udało jej się wywalczyć podium. Wspaniałe to było, że była już zmęczona i chwilę po mnie wbiegła na mecie. Dzięki właśnie Brigitte w zasadzie udało mi się ostatni km biec, bo ogółem było bardzo ciężko. Gdy już zbliżał się koniec wręczania nagród, to jeszcze wypiłem sobie kawę coś podobnego do Idee Kaffee, ale to było coś innego. Co prawda dobra była, ale wolę jednak Idee Kaffee. Wtedy z Sashą poszedłem do jego pokoju pod prysznic. No, ale niestety zapomniałem mojej torby z miejsca mety wziąć i musiałem się cofnąć. Wróciłem po nią zaledwie 5 minut drogi i wtedy na spokojnie poszedłem pod prysznic. Gdy już się wykąpałem, to poszedłem porozmawiać z organizatorem o to, że mi podróż nie pasuje za bardzo i czy bym mógł pozostać tutaj przez jeden dzień dłużej. Oczywiście się zgodził i pozostałem do następnego dnia. Jednak zanim ta przyjemność mnie spotkała, to na dodatek zostałem zaproszony na urodziny Zbyszka Malinowskiego, który kończył swoje 60-te urodziny. Ucieszyłem się, że mogłem brać udział w takiej imprezie, bo na prawdę bywało, że byłem trochę już głodny. Na tej imprezie na prawdę się dużo najadłem oczywiście uważając, żeby nie zjeść mięsa. Impreza była bardzo fajna i pogadałem sobie z kilkoma osobami i na prawdę czas mijał spoko. Tak minął fajnie, że z tego wszystkiego zapomniałem wziąć ze sobą tableta, którego gdzieś zostawiłem nie wiem gdzie. Po imprezie poszedłem do pokoju i tam sobie poszedłem pod prysznic i szedłem spać. Dziwnie się spało, bo nie przyzwyczajony do takiej wygody, więc dziwnie na prawdę się spało i nie mogłem zasnąć. Rano wstałem i znowu poszedłem pod prysznic, żeby jakoś się obudzić, bo zamulony byłem. Wtedy będąc głodny zapytałem ile kosztuje jedzonko i między czasie spytałem, czy znalazł się mój tablet. Śniadanie kosztowało 15 zł, więc niby drogo, ale za to można było jeść ile się da. No i poszedłem na śniadano i spotkałem tam Sashę oraz Bigi, to przesiadłem się do ich stolika, bo rozmawiałem z jedną starszą parą z Niemiec i tak opowiadałem po angielsku trochę, że biegam itd, ale niezbyt mnie rozumieli, ale się domyślali mniej więcej o co mi chodzi i tak samo ja domyślałem się gdy rozmawiali ze mną. No i wtedy dosiadłem się  do stolika z Sashą i Brigitte. Rozmawialiśmy chwilę przy stole i gdy już powiedziałem jak wracam do domu, że na stopa, to życzyli mi powodzenia. No i gdy już się najadłem, to wyszedłem łapać stopa do domu. Stopa nie będę opisywał tylko po prostu tutaj zakończę na tym. Tylko dopiszę, że stop nie był zbyt udany, bo było ciężko łapać stopa i od 10 rana łapania stopa w domu byłem dopiero około 21 w domu, więc bardzo ciężko to było.

Podsumowując ten weekend majowy, to powiem, że był udany, ale zmartwił mnie ten maraton. Był dosyć ciężki i znowu lekarze mnie badali. Mam nadzieję, że to tylko jest chwilowe i już się nie powtórzy, bo kolejny maraton będzie też wyzwaniem, gdyż będzie się odbywał na naturalniej trasie w Lęborku 22 czerwca, więc będzie bardzo ciężko, bo trochę kilka podejść tam jest i można trafić na upał, więc dodatkowe zmęczenie. Póki co trzeba trenować, bo inaczej zawsze tak będzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz