poniedziałek, 23 czerwca 2014

III Ultramaraton i rajd pieszy Szczecin-Kołobrzeg - Uśmierzenie bólu pokrzywami

W dniu 6 czerwca 2014 roku, czyli w dniu startu ultra Szczecin-Kołobrzeg powiedziałem sobie, że choćby nie wiem co, to ukończę te zawody, bez względu na uzyskany czas. Słowa dotrzymałem i udało się te zawody ukończyć. A było to tak...
... Na zawody pojechałem już o 7:18 pociągiem, ze Zblewa, który jechał na Tczew. W Tczewie byłem około godziny 07:57. Kolejny pociąg miałem o godzinie 9:02, który leciał już bezpośrednio do Szczecina Głównego. Na miejscu byłem około godziny 14:34. Podróż w pociągu była mile spędzona, bo siedziałem w przedziale, w którym byli licealiści i z nimi sobie porozmawiałem i w karty pograliśmy. A następnie w podobną grę jak wilkołaki tylko, że postacie inne byli: - barman miał upijać, policjant miał za zadanie ustrzelić mafię, mafia mogła wskazywać osobę, którą chce zabić, ksiądz może pobłogosławić wszystkich, żeby nie zginąć, mógł też siebie, dziwka mogła sprawdzać, kto jest mafią. Gra była fajna i też ciekawa, bo były tam dziewczyny, które grając w to wzajemnie się powybijały. Czyli było śmiechowo i super aż do tej 14:34, gdzie czas zleciał super. Gdy już wyszedłem z pociągu, to szedłem w stronę Zamku Książąt, który był gdzieś blisko centrum miasta, ale ciężko było się dostać, bo mało kto wiedział, gdzie jest ten zamek, więc po części szedłem po czerwonym szlaku, który oznaczony był czerwoną farbą i nim szedłem. W końcu doszedłem do tego miejsca i tam organizatorzy zaczęli rozwieszać banery i przygotowywać imprezę do startu. Gdy już swoje rzeczy na miejsce przyniosłem, to wtedy z kolegą Markiem poszliśmy do sklepu, żeby kupić jakieś żele energetyczne. Poszliśmy do galerii i tam był jeden taki sklep z żelami i kupiłem sobie ich aż 6 sztuk oraz 4 batony energetyczne. Bałem się, że te żele mogą mnie zamulić i będzie mnie brzuch bolał, ale zaryzykowałem i kupiłem. Po zakupach wróciłem do Zamku Książąt i tam zacząłem się pakować i przygotowywać do zawodów. Czasu było jeszcze trochę, bo około 2 godziny, więc pogadałem sobie z wieloma biegaczami, których poznałem w poprzedniej edycji. Z jednym kolegą, czyli z Klaudiuszem Kozłowskim nawet postanowiliśmy, że lecimy razem. Pozostało więc dopiąć wszystko na ostatni guzik i jeszcze chwilę rozgrzewki i punkt 18 ruszyliśmy w III ultra maratonie i Rajdzie Pieszym Szczecin-Kołobrzeg. Do pierwszego punktu w Sownie 32.5 km było tempo trochę biegu i trochę marszu, więc było dobrze i jeszcze do punktu przed ciemnością zdążyliśmy. Na punkcie byliśmy około 20 minut. Po wyjściu przebiegliśmy około 1.5 km i już zaczęło się robić ciemno, więc włączyliśmy latarki. Noc to jest dla mnie najgorszy okres, gdzie jest ciężko, ale do drugiego punktu w Maszewie 50.5 km było jeszcze dobrze. Tutaj postój trwał troszkę dłużej, bo 30 minut. Trzeba było odpocząć chwilę, bo już zmęczenie dawało o sobie znać. Dlatego po wyjściu z tego punktu było bardzo ciężko. No, ale jakoś się dało przez to przebrnąć. Jednak to było do czasu, gdyż 8 km przed Nowogardem leciałem sam, bo Klaudiusz przyspieszył. To był najgorszy moment tego biegu, w którym sam walczyłem o ciemku ze zmęczeniami i byłem przysłowiowym "zombie", który był cieniem dla siebie, bo już byłem potwornie zmęczony i nie dałem rady już biec. Za to przyszła wtedy pora na spanie, więc żeby nie zatrzymywać się, to postanowiłem - znaczy innego wyjścia nie było - szedłem śpiąc. Już nie wspomnę o tym, że widziałem różne rzeczy, których tak naprawdę nie było. Widziałem ludzi, których nie było. Później widziałem jakiegoś siwego dziadka, który po chwili zniknął. Także przygoda na prawdę niesamowita. Do Nowogardu trasa była bardzo ciężka. Na szczęście tuż przed Nowogardem dogoniła mnie Asia Joasia, która mi rok temu towarzyszyła na trasie, więc nasuwały mi się różne pytania. Czy skończę te zawody jak rok temu, że znowu pomylę trasę? Czy znowu nie zrobię czegoś głupiego i nie popełnię jakiegoś głupiego błędu? Pytań było więcej niż odpowiedzi. Jednak ja sobie powiedziałem, że jadę tutaj po ty by ukończyć te zawody "bez względu na wynik". W Nowogardzie była prawie połowa trasy wynosząca 151 km i na tym punkcie byłem też około 30 minut. Zrobił się dzionek i słońce wschodziło coraz śmielej ogrzewając nas coraz bardziej swoimi promykami. Jeszcze przez jakiś czas lecieliśmy z Asią i dwoma chłopakami o kijach. Zmęczenie było duże, ale gorszym problemem było coraz mocniej grzejące słońce. I to było powodem tego, że ci dwaj chłopacy nas zostawili i znowu jak rok temu byłem sam z Asią (tylko bez głupich skojarzeń :)). Skoro już szliśmy razem, to lecieliśmy sobie swobodnym tempem, bo na lepsze nie było szans. Po drodze sobie przypominaliśmy trasę jak rok temu biegliśmy razem ten odcinek, bo teraz troszkę podobny odcinek szliśmy razem. Najgorzej dostaliśmy popalić przez słońce na otwartej przestrzeni, gdzie nie było w ogóle cienia i była jedna polana, na której po prostu musieliśmy się położyć, bo byliśmy bardzo zmęczeni. Dowodem zmęczenia jest fotka, którą zrobili nam dwaj przyjaciele z Niemczech - Sasha i Brigitte:

 Chwilkę jakieś 10-15 minut tam sobie leżeliśmy. Wtedy ruszyliśmy dalej w trasę i słońce zbliżało się do takiego momentu, gdzie najbardziej grzało, czyli przyszła ta piekielna godzina 12, która nam dała ostro w kość. Jednak mimo zmęczenia szliśmy dalej. Droga wydawała nam się bardzo dłużyć i z przejście z Nowogardu do Płotów zajęło nam prawie 5h, a to był 95 km, czyli 22 km przeszliśmy w 4h 39m, a to było powodem tego, że byliśmy słabi i robiliśmy sobie co jakiś czas odpoczynki kładąc się na trawie. W Płotach byliśmy też około 30 minut. Pamiętam, że był to punkt w namiocie i nie zamierzaliśmy odpuszczać, dlatego tutaj spędziliśmy chyba tylko 25 minut. Zmęczenie dawało też o sobie znać i od czasu do czasu musieliśmy robić sobie mini odpoczynki. Trasa z Płotów do Brojców była bardzo ciężka, bo to był okres, gdzie było najgoręcej, gdyż temperatura w cieniu przekraczała 24*C, to w słońcu wynosiła jakieś ponad 32*C. Odcinek z Płotów do Brojców zajął nam 6h 01m. To widać jak było z nami bardzo ciężko. Toteż się odbijało na nas i w pewnym momencie Asia mi mówiła, że ją piszczele bolą. Jednak pomimo tego nie poddawała się i jeszcze była w stanie iść. No i tutaj właśnie ta trasa była czymś w rodzaju deju via, bo właśnie tę trasę wspominaliśmy sobie. To właśnie ten odcinek tej trasy przypominał jak rok temu nam szło. znaliśmy każdy szczegół tej trasy, wiedzieliśmy, gdzie będzie najgorzej, gdzie nie będzie cienia i gdzie będzie trzeba odpocząć, żeby iść dłuższy czas bez przerwy. Wspominaliśmy moment, gdzie rozstaliśmy się rok temu i ja mając siły postanowiłem wtedy biec i chciałem ukończyć te zawody w regulaminowym czasie, czyli w 24h. Próba ta okazała się fiaskiem, gdy w pewnym miejscu pogubiłem się ( o tym opowiem za chwilę). Gdy byliśmy w tym miejscu już, gdzie rok temu nasze drogi się rozeszły, to Aśka mi opowiadała jak ona przeżyła swoją przygodę Byszewa, a ja opowiedziałem jak ja moją i w zasadzie wyszło tak samo, że obydwoje pomyliliśmy się w tym samym miejscu i razem dotarliśmy do Byszewa z około 30 minutowym opóźnieniem, tzn, że ja byłem około 30 minut później od Asi. No i tym razem zrobiliśmy tak, że szliśmy razem i powiedziałem, że razem dotrzemy do mety bez rozdzielania się. No i w głowie miałem myśli, że uda nam się razem ukończyć te zawody. Jednak niestety stała się przykra sprawa. W momencie, gdy wychodziliśmy już na prostą, która doprowadzić nas miała do Świecia Kołobrzeskiego, Asia nagle mi mówi, że już nie da rady, ale ja motywowałem ją jak mogłem, mówię - Dasz radę. Proszę chodźmy razem uda ci się, ból zaraz minie. Asia powiedziała, że rozumie to, ale nie chce ryzykować, bo już opuchły ją piszczele i stwierdziła, że to bez sensu, bo gdy będzie kontuzja, to może być gorzej i niestety zrezygnowała. Żal mi się zrobiło bardzo Aśki, gdyż czeka mnie powrót do piekła, które będę musiał minąć. Właśnie to w tamtym roku (opowiadam moment) pomyliłem trasę dwukrotnie i wykluczyło mnie to z ukończenia trasy w 24h. Przykro mi się zrobiło, że Aśka musiała zostać. Było mi smutno, gdy resztę trasy musiałem lecieć sam. No szkoda, bardzo szkoda, ale cóż mogłem zrobić skoro postanowiłem ukończyć trasę, to powiedziałem sobie, że zrobię to bez względu na wynik. Asia pozostała w jednym miejscu, gdzie po nią za jakiś czas przyjedzie jej mąż Krzysiek. No i gdy już byłem zdany tylko i wyłącznie sam na siebie, to postanowiłem, że będę biegł, bo zależało mi jeszcze, żeby ukończyć te zawody przed ciemnością. Nie wiem skąd miałem siły, ale byłem w stanie bardzo szybko biegać, znaczy bynajmniej miałem takie wrażenie, że idzie mi bardzo dobrze. No i dobiegłem do miejsca, gdzie w tamtym 2013 roku miałem bardzo przeklętego pecha, że poleciałem w te dwie drogi. Ten moment wspominam jakbym był w jakimś miejscu i tam za chwilę ma mnie spotkać coś przykrego, coś co może mi odwrócić los i coś co sprawi, że znowu nie ukończę. Byłem bardzo zmęczony, ale i zarazem czujny, bo sobie powiedziałem, że nie mogę tak skończyć drugi raz tak samo. Mówi się, że dwa razy w tę samą rzekę się nie wpada, ale w inną wodę tak. Dlatego w tym miejscu byłem bardzo czujny. Nawet organizator powiedział, że specjalnie dla mnie oznaczenie zrobił, żebym nie pomylił się w tym miejscu i za to oczywiście podziękowałem dzwoniąc w tym miejscu do Wojtka i powiedziałem, że niestety lecę sam, gdyż kilka km wcześniej zostawiłem Asię, bo nie dała rady. Do Byszewa pozostało mi już tylko 6 km, więc wiedziałem, że do ukończenia już nie jest daleko tym bardziej, że udało mi się przekroczyć to przeklęte miejsce. No i robiłem wszystko żeby spróbować zaatakować metę przed ciemnym bo nie chciałem, aby znowu zmęczenie mnie złapało i żeby jakiegoś błędu nie popełnił. W Byszewie byłem po 26h i 15m, a odcinek liczył 17 km i przeszedłem go po w 4h 38m. No i żeby nie tracić na czasie, to na punkcie bardzo szybko się ogarnąłem około 15 minut i leciałem dalej. Od Byszewa spotkało mnie coś co było dla mnie szczęściem, bo trasy nie znałem, ale wiedziałem, że meta już na prawdę się zbliża. Dogoniłem nawet jeszcze jakieś dziewczyny i cały czas biegałem i nawet je zgubiłem po drodze, bo leciałem po to by ukończyć i nic mnie to nie obchodziło. Po prostu dla mnie się liczyło, nie popełnić błędu i nie pomylić dróg, oraz być przed ciemnością w Kołobrzegu. Byłem w miejscu, gdzie był las i do niego trzeba było iść. Trzeba było jakoś go przejść. No i niestety moje obliczenia trochę się pomyliły, bo wchodząc w las robiło się już ciemnawo. Bałem się o strzałki i pilnowałem oznaczeń, żeby nie zabłądzić. Pod tym względem byłem ostrożny i wolałem się dokładnie każdemu oznaczeniu, które nie było pewne przyjrzeć. No i odetchnąłem z ulgą, gdy ten las przeszedłem i przebiegłem jeszcze w miarę o jasnym. No i więc pozostało mi tylko około 4 km do Kołobrzegu. Byłem bardzo zadowolony, bo do mety pozostało tylko niecałe 9 km. Dodało mi to skrzydeł i przechodząc obok kościoła widzę wielkiego psa i mówię - kurde zaraz mnie cholera użre i wołam ludzi, a nikt się odzywa. Podszedłem bliżej i o dziwo nawet nie zawarczał ani nie zaszczekał na mnie i okazało się, że to był husky, więc bez obaw. Szedłem dalej, bo czas uciekał, a ja musiałem na prawdę gnać, żeby zdążyć. Szedłem i odczuwałem zmęczenie, ale zarazem motywację i ostrożność, żeby nie pogubić się. Doszedłem i biegłem do miejsca, gdzie miałem lecieć na jakieś rondo. Doszedłem do tego ronda uważałem na strzałki i w jednym momencie mi się coś nie zgadzało, bo miałem lecieć 100 m i miało być następne rondo. Okazało się, że to było to pierwsze rondo. No i tutaj mi się coś nie zgadzało, ale pilnie patrzyłem na strzałki. Leciałem dalej i doszedłem do pewnego momentu, gdzie się pogubiłem. Pomyślałem sobie kurde tak blisko jestem tak walczyłem i znowu się pogubiłem. Z drugiej strony wiedziałem, że to i tak już nie ma znaczenia, bo i tak co za różnica mając czas poniżej 30h, a powyżej. Dlatego nie przejąłem się aż tak mocno tym. Jednak trochę mnie to zdołowało, bo kurde końcówka walki i zmęczenie się nasila, a ja znowu się gubię. Przypomniała mi się sytuacja z poprzedniej edycji, gdzie tam się pogubiłem bardzo mocno i tutaj to się powtarza. W końcu jeden gostek co prawda wyglądał na cwaniaczka, ale powiedział mi jak mam iść, bo ja powiedziałem, że muszę iść tak jak trasa idzie i musiałem się kierować bulwarem marynarzy. Gdy już mnie poprowadził na dobrą drogę, to nią leciałem i niby już ładnie polecę do mety, ale niestety tak nie było, bo po raz kolejny zgubiłem jedną strzałkę i zapytałem o jakąś ulicę i powiedzieli mi jak mam iść. Poszedłem tak jak powiedzieli i myślę sobie już niedaleko już jestem blisko i uda się i ukończę w końcu. Jednak jeszcze los nie dał mi tego szczęścia tak szybko, bo pogubiłem jednej ulicy, która ma poprowadzić na Ulicę Kasprowicza. Tam miałem już lecieć prosto do Sanatorium SAN. Chwila nieuwagi wystarczyła i poleciałem nie tam gdzie trzeba, ale na szczęście daleko nie odbiegłem i trafiłem w końcu na tę ulicę. Wtedy już pewnie kroczyłem prosto do Sanatorium SAN, gdzie czekała mnie meta. No i już widzę pięknie oświetlony SAN i napis META, ależ to była radość ukończyć zawody:

 Już wiedziałem, że to koniec męczarni i że to już meta. Udało się!!! Wkroczyłem na metę po 30h 19m, czyli 19 minut po północy. Jest sukces jest pięknie i jest ta radość z ukończenia zawodów. Na mecie przywitany jak zwycięzca, bo udało się. Opowiedziałem o swoich przygodach i na mecie spotkałem Marka, z którym robiliśmy zakupy w piątek w galerii kupując żele energetyczne No i razem pogadaliśmy i załatwiliśmy sobie prysznic. Najpierw jednak zjadłem sobie bigosik i chlebek do tego i z Markiem poszliśmy pod prysznic. Oczywiście najpierw odebrałem swój depozyt, który był na hali i niestety musiałem lekko pohałasować, znaczy, że musiałem drzwi otworzyć oraz światło zapalić i poszukać mojej torby. Z racji tej, że było mało miejsca w hali to rozłożyłem się na korytarzu i tam zostawiłem swoje rzeczy i poszedłem pod prysznic. byłem bardzo połamany i ciężko się poruszałem, ale jakoś umyłem się i wtedy poszedłem jeszcze sobie na lepsze spanie piwko wypić. Poszedłem wtedy już spać i nie myślałem już o niczym, tylko żeby jak najdłużej pospać. Wyspać się nie wyspałem, bo spać szedłem po 2 rano, a wstać trzeba było już o 7:30. Pokręciłem się jeszcze troszkę i poszedłem na poranny prysznic i wtedy poszedłem śniadanko zjeść, które było dla uczestników, którzy przychodzili właśnie w nocy. Także organizacja za to wielki +, bo z doświadczenia z innych zawodów, wiem, że zabrakłoby jedzenia dla innych, a tutaj dostał każdy. Gdy poszedłem sobie na śniadanko, to spotkałem starych znajomych Sashę oraz Brigitte. Pytali czy udało się. Powiedziałem, że było ciężko, ale udało się. No i gdy śniadanko zjadłem, to sprawdziłem sobie o której będę mieć pociąg i miałem go dopiero o 14:43 z Kołobrzegu do Białogardu. Do tego czasu nie nudziłem się, bo jeszcze z dwoma kolegami i jedną dziewczyną poszliśmy sobie nad morze poopalać się i zażyć krioterapii w zimnej wodzie w Bałtyku. Woda była zimna jak diabli i pierwsze wejście było na prawdę ostre, bo kurde było bardzo zimno. Jednak już następne razy były dobre. Czas zleciał fajnie i pogadaliśmy sobie kontakt załapaliśmy do siebie i było super. Następnie jeszcze chwilę poszedłem do Sanatorium posiedzieć chwilkę i żebym nie musiał nic na dziko lecieć, to wyszedłem sobie wcześniej bilet kupić i mała wtopa, bo myślałem, że bilet będzie kosztował 54 zł, a kosztował 64 zł, szkoda, że w sklepie kupowałem orzechy solone i coś tam, bo przez to miałem mało pieniążków. No, ale jakoś udało się i kupiłem w końcu ten bilet.. Najpierw o 14:43 z Kołobrzegu do Białogardu i po 33 minutach od przyjazdu z Kołobrzegu do Białogardu ruszałem do Gdyni Głównej, gdzie stamtąd leciałem po 6 minutach od przyjazdu z Gdyni Głównej do Tczewa. Z Tczewa leciałem do Pinczyna o dziwo, bo nie miałem kasy, a konduktor był chamem i niestety nie pojechałem do Bytoni, dlatego zadzwoniłem po prosząc o Pondżola, czy by nie mógł po mnie przyjechać. No i wysiadłem w Pinczynie. Poczekałem sobie tam na Pawła i spotkałem Dawida i chwilkę porozmawialiśmy. Następnie przyjechał Pondżol i zabrałem się z nim do domu i tak to wszystko minęło.

Te zawody ultra były wspaniałą przygodą, która skończyła się dla mnie na prawdę bardzo dobrze, bo ukończyłem te zawody. To było coś pięknego kiedy w pięknym stylu kończy się zawody. Co prawda pogubiłem się, ale na prawdę czułem się super, gdy ukończyłem. Mogę powiedzieć śmiało, że oby więcej takich przygód i oby więcej razy udało się ukończyć zawody, ale co do błądzenia to wolałbym już tego nie przerabiać. Było bardzo fajnie teraz cóż następne zawody Gdynia i Lębork Maraton. To będą zawody 2 w jednym. Zobaczymy jak będzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz