piątek, 18 kwietnia 2014

II edycja Orlen Warsaw Marathon - zaliczona

Po bardzo udanej pierwszej edycji Orlen Warsaw Marathon, czas powrócić do miejsca wspaniałego sukcesu, gdzie rok temu (dokładnie 21 kwietnia 2013 roku) świętowałem sukces w postaci pobicia swojego rekordu aż o około 10 minut, gdzie maraton ukończyłem w czasie 3h 22m 12s. To było takie wielkie wydarzenie, że w tym roku udział w tym biegu postanowili wziąć nasz Pawełek oraz Dżekuś. Ci dwaj chłopacy trenowali bardzo ostro. Wiele wyrzeczeń i wiele wszystkiego poświęcili po to by trenować do maratonu.
Pondżol trenował już od listopada i zrobił to tak, by w ten czas i ten dzień ta forma przyszła. Dżeki zaczął trenować od grudnia, ale trenował też bardzo intensywnie i dużo poświęcił czasu na bieganie. Były miesiące, gdzie Dżeki miał więcej km ode mnie, co zwyczajnie było rzadkością. Pondżol nie dość, że robił o wiele szybsze czasy na treningach (niekiedy średnia czasów moja w porównania do Pondżola wynosiła ponad minutę!), to na dodatek robił więcej km ode mnie. W styczniu dziwnie się czułem mając 476.276 km i pomyślałem sobie "Coś tutaj się nie zgadza. Za dobrze to wygląda. Miałem myśli, żeby to podtrzymać w lutym, ale niestety plany legły w gruzach. Jednak tragedii nie było. Może wtedy marzec? Eee niestety i marzec był dla mnie miesiącem porażki - ba nawet gorszej, bo miałem jeszcze mniej km. Także niestety nici z tego. Wiedziałem dokładnie czułem to, że będzie źle. Czułem się przybity jak Pan Jezus do Krzyża, wiedziałem, że nie uda mi się pobić rekordu i wiedziałem, że będzie bardzo ciężko. Z drugiej strony pomyślałem sobie - takie wydarzenie i kurde trzeba pocisnąć. Niestety wrzała we mnie bardzo negatywna energia, która utrzymywała się aż do dnia startu. Były momenty, w których było mi lepiej, ale to przez to, że spotykaliśmy się na różnych wariacjach z Dżekim i Pondżolem i jakoś odżywałem od czasu do czasu. No i plany popsuła mi praca, przez, którą byłem zmuszony ( no nie do końca, ale stwierdziłem, że tak będzie lepiej) biegać rano przed pracą. Pech tak chciał, że trafiłem w taki moment, gdzie psy były wypuszczone luzem i jeden z nich mnie pogryzł i od tego czasu wszystko się sypało. Już wcześniej mi się nie układało odkąd zacząłem pracować, ale po tej akcji niestety było jeszcze gorzej - mało treningów, niechęć do biegania i mini depresja. To wszystko spowodowało, że następnego dnia byłem na zawodach 16 marca i byłem przewodnikiem osoby niewidomej. Zawody oceniam jako niezbyt udane, bo niestety było mi ciężko biegać z tą pogryzioną nogą. Jednak miłych wspomnień było też, bo osobiście poznałem Spartathlończyka, czyli Zbigniewa Malinowskiego, który startował 10x w tych arcy ciężkich zawodach. Później wszystko jakby zaczęło nabierać troszkę optymistycznego pryzmatu, ale znowu psy, znowu strach i tutaj zachowałem się bardzo dobrze, bo miałem przy sobie gaz pieprzowy i mówię do tego psa: "Tylko mnie zaatakuj, to pożałujesz". No i zawołałem tego gościa właściciela tych psów i zamknął tego psa. No i to był znowu okres strachu i znowu kolejne dni biegania odpadały i znowu było gorzej. Próbowałem się jakoś zmotywować, ale ciężko było. Tak kulałem się jakoś do kwietnia i w końcu po tylu oczekiwaniach nadszedł dzień, w którym mamy wyjeżdżać.
Jest sobota 12 kwietnia 2014. Będąc wcześniej umówieni poszliśmy do Pondżola, gdzie jeszcze sobie posiedzieliśmy sobie popiliśmy herbatkę i przemyśleliśmy, którą drogą zamierzamy jechać, żeby było jak najszybciej i w miarę tanio. W tym wszystkim nie byliśmy sami, bo razem z nami jechała rodzinka Pondżola w składzie: tata, mama, Łuki (młodszy brat Pondżola oraz siostra Ala). Ja z Dżekim jechaliśmy z Pondżolem samochodem, a rodzinka Pondżola drugim samochodem. My na spokojnie pojechaliśmy do Zblewa zatankować paliwo gazowe, a potem pojechaliśmy do biedronki po zakupy i wtedy ruszyliśmy przed siebie byle jak najdalej. Podróż była wesoła i wariacyjna. Pośmieliśmy się powariowaliśmy i jakoś ten czas leciał. Zleciał fajnie i zrobiliśmy sobie mały przystanek we Włocławku, gdzie spotkaliśmy się z Hermanami, tam mały odpoczynek i WC point. Miałem takiego pecha, że wdepłem w klcucha i musiałem w trawę wytrzeć, żeby nie było brzydkiego zapachu w samochodzie. Pogadaliśmy chwilę sobie z rodzinką Pondżola i ruszyliśmy dalej w trasę. Kierowaliśmy się na Łódź i potem odbijaliśmy na Warszawę. Niby drogi mamy lepsze niż kilka lat temu, ale ale... kilka spraw pozostaje jeszcze wiele do życzenia, bo stacje paliwowe są naprawdę bardzo daleko odległe i mieliśmy mało już paliwa i musieliśmy dobrze przypatrywać się, żeby gdzieś zatankować. W końcu udało się i już bezproblemowo jechaliśmy do naszej stolicy, czyli Warszawy. Pojechaliśmy dokładnie na ulicę Tamka 30, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg i ciężko było gdziekolwiek zaparkować. W końcu po kilku próbach się udało i zaparkowaliśmy blisko naszego hostelu. Po chwili dojechali też Hermani i też znalazło się dla nich miejsce. Gdy już ochłonąłem tą jazdą, bo co jak co, ale nie cierpię jeździć samochodami, a tym bardziej już autobusami. Na szczęście jechałem z Pondżolem i Dżekim, to podróż była udana, ale zamulony troszkę byłem. Gdy w końcu wysiedliśmy, to razem z Hermanami udaliśmy się do naszego hostelu. Wypełniliśmy kilka formalności i dostaliśmy klucze do naszego "mieszkania". Rozgościliśmy się jak u siebie. Rozpakowaliśmy swoje rzeczy i zobaczyliśmy sobie jaki pokój mają Hermani i zobaczyli jak my mamy. Wtedy my poszliśmy odebrać swoje pakiety startowe. Ja miałem dziwną sytuację, bo mój numerek, który miałem był 1990 i okazało się, że go nie ma. Trochę się podłamałem, bo kurcze jak to możliwe, że akurat mój. Uświadomiłem sobie, że skoro wiem, że i tak mnie dobrego nic nie czeka na maratonie, to co za różnica. Wydali mi wtedy nr 9093 i z tym numerem będę biegał maraton. Po chwili zrobiło się takie zamieszanie, że zgubiłem Dżekiego i Pondżola, po tym jak poszedłem do okienka z informacją o moim numerze. No i ja poszedłem na pasta party, bo tylko do 20 było, a jak odbierałem numer startowy, to było już po 19-tej. Nie patrząc na nic poszedłem sam i tak jak rok temu pasta party odbywała się na stadionie. Do wyboru było jedzenie tradycyjne oraz wegetariańskie. Wybrałem oczywiście danie wegetariańskie. Gdy już pojadłem, to wróciłem do biura wydawania numerków startowych, czyli w miasteczku biegacza. No i w tym tłumie w końcu znalazłem chłopaków i pokręciliśmy się jeszcze troszkę i było już późno, więc wracaliśmy do bazy. Potem poszliśmy zjeść kolację i wtedy pod prysznic i szykowaliśmy się do spania. Plany były, żeby szybko zasnąć, ale się nie udało. Ta noc była bardzo dziwna. Ciężko było zasnąć. Co chwilę się budziłem i cały czas miałem myśli jak pójdzie i co to będzie. Nękało mnie to wszystko i nie wiedziałem co to znaczy. Miałem dziwne uczucie, że coś jest nie tak. Pondżol z Dżekim lepiej spali, chociaż mieli podobnie, ale nie aż tak jak ja. W końcu było już rano i czas wstawać. Obudziłem się bardzo zamulony. Pierwsze co zrobiłem, to poszedłem pod prysznic, a dopiero potem poszedłem na śniadanie. Jadłem mało, żeby nie czuć się za pełnym i lepiej być lżejszym niż ociężałym. Po listopadowym biegu w Gdyni stwierdziłem, że nie warto jeść dużo, bo źle na tym się wychodzi. No i gdy już się najedliśmy, to zapakowaliśmy sobie rzeczy, które bierzemy do samochodu i te, które bierzemy do depozytu. Wyszliśmy zanieść najpierw rzeczy, które bierzemy do samochodu i jeszcze na chwilę wróciliśmy do noclegu i na spokojnie usiedliśmy i po chwili wzięliśmy te, które bierzemy do depozytu. Oddaliśmy klucze z noclegu i podziękowaliśmy i poszliśmy na miejsce, gdzie będziemy startować. Kilka razy jeszcze poszliśmy do toalety porządnie się załatwić, żeby nie było problemów i ustawialiśmy się w nasze strefy startowe. My z Dżekim ustawiliśmy się w strefie 3:01-3:30, a Pablito w 2:30-3:00. Chwilę przed startem jeszcze rozgrzewaliśmy się i przygotowywaliśmy się do startu. Jeszcze chwilę przed startem Hermani zrobili każdemu z nas zdjęcia mi z Dżekim i Pondżolowi wcześniej. No i po tych wszystkich rozgrzewkach zaczął się start honorowy i po chwili padł strzał startera i zaczął się start ostry o 09:30. Powiedzieliśmy sobie z Dżekim, że ruszamy spokojnie i nie wyrywamy. Ja wiedziałem, żeby tak zrobić i ruszyłem spokojnie, a Dżeki miał ze mną biec tym tempem, ale niestety ruszył szybko i przy pierwszym pomiarze niestety ja musiałem iść do toalety i od tego czasu zgubiłem Dżekiego, albo on mnie zgubił. Ja się tym za bardzo nie przejąłem, bo miałem w świadomości to, że trenował lepiej i należy jemu się to. Natomiast moim celem było dogonić pacemekerów z czasem 3h 15m i trzymać się ich razem. Atmosferka była fajna i biegało się super. Myśli odwróciły się jak w kalejdoskopie i byłem optymistycznie nastawiony, że jak będę się czuł jak do tej pory, to będzie rekord. Do połowy wszystko było dobrze i wszystko się układało zgodnie z planem. Jednak druga część zaczęła się bardzo kiepsko i od tego momentu było coraz gorzej. Z drugiej strony było ze mną lepiej, bo byłem w stanie cały czas biec. Na każdym czasie pomiaru traciłem kilka minut do czasów 3h 15, więc chyba nadzieje do pobicia rekordu trzymały się aż do 30 km, mówię aż, bo tak traciłem, że myślałem, że jeszcze szybciej te nadzieje są stracone. No i ku zdziwieniu i zaskoczeniu, gdy było około 32 km, to patrzę, a przede mną nie biegnie, ale idzie Dżeki, mówię sobie: "Kurcze co jest grane? Dżeki taki słaby? Tego się nie spodziewałem. No, ale nie pozostało mi nic innego, jak tylko poklepać po plecach i mówić: "Trzymaj się przyjacielu". Dżeki widząc to myślał, że ze mną jest dobrze i że trzymam się. Niestety nic bardziej błędnego. Po tym jak minąłem przyjaciela Dżekiego złapała mnie taka ściana, że myślałem, że zaraz ja będę mijany. Było ze mną tak ciężko, że po prostu nie wiedziałem gdzie jestem. Pozostało mi tylko patrzeć na barierki z kilometrami i dopatrywać mostu. Właśnie nie wiem czemu, ale od 30 km myślałem tylko o tym, aby być na moście. Ten most jest dla mnie czymś, co rok temu dało mi euforię radości i od tego momentu wiedziałem, że będzie rekord, a teraz most był dla miejscem Męki Pańskiej. Te ostatnie dwa kilometry były dla mnie czymś w rodzaju - mieć, czy być? Niby wydawało się, że to jest to, że już tylko 2 km i będzie po wszystkim, będzie meta, będzie euforia i będzie uśmiech na twarzy. Jednak jak patrzyłem jaki mam czas na tym moście, to już mnie to zdołowało i miałem stratę do 3h 15m aż 12m 26s, czyli to był już koniec z rekordem. Musiałem to sobie uświadomić, że tym razem nie ta kolej rzeczy. Powiedziałem sobie dobrze ci tak. Masz nauczkę, że trzeba trenować. No i lecąc już do mety, chwilę przed nią przeżegnałem się i dałem sprinta na koniec, po to by na mecie prawie zemdleć. Meta była bardzo ciężka. Poczułem się bardzo słabo. Nawet nie miałem sił na nic. Nawet nie byłem w stanie gestu radości unieść, bo było tak ciężko. Po przekroczeniu mety zaopiekowali się mną medycy i usiadłem sobie na chwilę, dopiero później poszedłem medal odebrać. Gdy już poszedłem po depozyt nie skumałem się, że telefon zostawiłem w samochodzie i po prostu nie mogłem odnaleźć ani Pondżola, ani Hermanów, ani Dżekiego, więc posiedziałem sobie koło depozytów i znowu zrobiło mi się słabo i zacząłem wymiotować. Podeszli do mnie wolontariusze i pytali, czy wszystko w porządku. Powiedziałem, że tak, ale do końca nie wierzyli i poszli po ratowników. Podeszli do mnie i spytali, czy wszystko ok. Powiedziałem, że tak, ale i oni w to nie wierzyli i powiedziałem, że to tylko wymioty. Jednak kazali mi wody się napić i przez chwilę byli przy mnie. Wtedy następnie posiedziałem jeszcze sobie i próbowałem szukać Pondżola i resztę. Jednak nici z tego, bo było tak dużo ludzi, że nie było szans. Wtedy znowu mi było słabo i znowu wymiotowałem. Znowu podeszli do mnie medycy i wzięli mnie do namiotu i badali mnie. Ciśnienie było ok. I posiedziałem znowu w namiocie i po chwili przynieśli mi pomarańcza, ale jakoś nie miałem ochoty jeść, więc zapakowałem go do torby. No i powiedziałem, że już mi lepiej, więc opuściłem namiot i podziękowałem za opiekę. Znowu poszukiwałem spółki i niestety nie znalazłem nikogo. Wtedy poszedłem stamtąd i udałem się na ulicę Tamka 30. Pojechałem busem na gapę, ale z racji tej, że byłem zawodnikiem, to miałem za darmo jeszcze przejazd. Więc pojechałem stację dalej na Most Poniatowskiego i tam wspominałem jakie były ciężkie te ostatnie 2 km. Pytałem po drodze ludzi jak dojść na ulicę Tamka. Poszedłem tak jak powiedziano mi i podszedłem do samochodu i myślę sobie kurde nikogo nie ma, to co ja będę tutaj robił. Byłem taki zmęczony i położyłem się na trawie przy naszym aucie. Podchodzili do mnie ludzie i pytali, czy wszystko w porządku. Powidziałem, że tak, ale muszę poleżeć sobie. Tak na tej trawie się położyłem, że przez chwilę spałem. Znowu ktoś podchodził i tylko słyszałem, może ten człowiek potrzebuje pomocy, może trzeba pomóc, taki wysiłek to trzeba pomóc. No i też podeszli i spytali, czy dobrze się pan czuje. Odpowiedziałem, że tak, ale muszę chwilę odpocząć, bo czekam za przyjaciółmi, z którymi przyjechałem, ale dziękuję za zainteresowanie. No i po chwili wstałem i poszedłem tam, gdzie mieliśmy nocleg, na ulicy Tamka 30 i spytałem, czy mogę iść do toalety. Powiedzieli, że tak, więc po raz kolejny poszedłem wymiotować. Gdy już wyszedłem, to wtedy spytałem, czy by mogła pani mi podać numer do Pawła Hermana, który tutaj zamawiał nocleg. Podała mi numer, wtedy powiedziałem, że telefon mam w samochodzie i czy bym mógł zadzwonić do niego. Dostałem telefon i zadzwoniłem do Pondżola i powiedziałem, że czekam przy samochodzie i czy by mogli tutaj przyjść. Gdy już rozłączyłem się, to mnie spotkała niemiła niespodzianka w sensie, że był tam gość taki przemądrzały, że to chyba nie był biegacz, tylko pseudo biegacz, bo wiele się wymądrzał. Pytał jaki czas zrobiłem. Powiedziałem, że 3h 28m 49s. Mówił co tak słabo. Ja w tych butach co mam bym lepiej pobiegł. Myślę sobie co za debil. Będzie mi tutaj gadał jak mam biegać. To jest moja sprawa, czy chcę mieć czas taki, czy jaki. Jestem ciekaw, czy ten gość w ogóle jakiś maraton przebiegł, bo coś mi się wydaje, że nie skoro za chwilę pytał, czy chcę zapalić. Na moje "prawdziwi biegacze" nie palą. No, ale nie przejąłem się tym gościem i wyszedłem stamtąd. Podziękowałem pani za telefon i poszedłem czekać na Hermanów i Dżekiego. W tym czasie pojadłem sobie paluszki i oczekiwałem w tym czasie na fanów i maratończyków. Po upływie około 20 minut pojawili się wszyscy w komplecie i pogratulowaliśmy sobie nawzajem. Wtedy zrobiliśmy sobie kilka wspólnych fotek i jeszcze radość trwała cały czas. Pondżol z Dżekim mówili coś, że ja zrobiłem z nich głupków, ale nie kumałem o co chodzi, ale dobra. Chwila obczajenia co i jak i ruszyliśmy do domu. My z Dżekim i Pondżolem jechaliśmy "swoje", a reszta Hermanów pojechali szybciej. My jeszcze poszliśmy do Mc Donalds. Poszedłem do toalety po raz piąty chyba wymiotować. I wtedy poszedłem zamówić sobie frytki oraz colę. A chłopaki inne jedzonko jakieś zestawy, więc posiedzieliśmy chwilę i ruszyliśmy dalej w drogę. Droga była fajna. Wspomnienia i to wszystko każdy opowiadał jak się czuł i jak to wyglądało. Na prawdę radość pozostawała długo i to był naprawdę wspaniały weekend. Wyjazdu nie będę opisywał, bo o czym można pisać jadąc tyle czasu. A więc na zakończenie chciałbym podziękować Hermanom za wspaniały doping na trasie, za to, że w ogóle z nami pojechali i byli przez ten czas z nami, że nas mobilizowali i ogółem za to, że mogłem poznać Pana Artura (tatę Pondżola i reszty młodych :)). Podziękowania dla Pani Hanny za to, że była też zadowolona z wyjazdu, bo widziałem, że tak jest. Fajnie, że Łuki też z nami był i że Ala też nas dopingowała. Ucieszyłem się, że Ala powiedziała, że chce wystartować za rok na 10 km. Oby niebiosa jej sprzyjały i żeby to wszystko się udało. Cieszy mnie to, że coraz więcej osób z naszej okolicy chce biegać. Naprawdę wyjazd oceniam bardzo dobrze. Świetnie się złożyło, że wszyscy w to się wkręcili, że rodzice Pondżola mają taką ogromną radość z tego, że Pawełek zrobił taki wspaniały czas. Taki czas to można ramki obrobić i pomalować na złoto. Przypomnijmy jeszcze raz nasze czasy:
Pondżol 3h 04m 13s (czas netto) - miejsce 270, ja Mariuszek 3h 28m 28s (czas netto) - miejsce 949 oraz Dżeki 3h 38m 24s - miejsce 1430. Myślę, że każdy z nas jest zadowolony ze swoich wyników i że jest co opowiadać każdemu. Tutaj na zakończenie można podsumować kilka wniosków jakich? Już podaję niżej:
Zasada nr 1 - jak nie czujesz się na siłach, nie licz na lepszy czas.
Zasada nr 2 - lepiej zacząć wolniej i przyspieszyć później.
Zasada nr 3 - jeżeli odczuwasz strach i przerażenie, że pójdzie źle, to tak będzie.
Zasada nr 4 - czasem warto posłuchać rad innych osób niż niekiedy być zaskoczonym.
No i zasada nr 5 - kiedy jest źle, będzie dobrze, a kiedy jest dobrze będzie źle. To są takie tylko małe punkciki, które warto sobie przeanalizować. Na koniec jeszcze raz dziękuję wszystkim, którzy się mną opiekowali, a szczególnie medycy, którzy 2x mi pomagali oraz jeszcze raz rodzince Hermanom, którzy dopingowali nas na trasie. Wielkie dzięki dla wszystkich.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz