niedziela, 9 lutego 2014

Bieg Urodzinowy Gdyni - wzlot

Gdy w listopadzie popełniłem błąd i w zawodach poszło mi bardzo źle, to rok temu w lutym biegając w Biegu Urodzinowym Gdyni, zbliżyłem się do swojego rekordu z 7 lipca 2012 roku (Nocny Bieg Świętojański), gdzie pobiłem swój rekord osiągając czas 40m 27s (czas lepszy od poprzedniego z III Kwidzyńskiego Biegu Papiernika, gdzie miałem czas 45m 13s) i do tej pory nie udało mi się tego rekordu pobić, ale od lutego 2013 szukałem i szukałem sposobu na to by to zrobić i zabrakła niecała minuta. I w zasadzie tylko wtedy była okazja by to zrobić, bo też startowałem w maju w Biegu Europejskim i też nici bo miałem czas 43m 27s, czyli aż trzy minuty starty. Kolejna próba zakończyła się fiaskiem kiedy to też próbowałem sił w Nocnym Biegu Świętojańskim osiągając czas 43m 30s. Mówiłem sobie do trzech razy sztuka i za czwartym razem próba była już bardzo udana, bo zbliżyłem się też do tego rekordu, ale 42m 14s (w 22 Biegu Kociewskim) też było za mało. Doszukiwałem się próby w Biegu Niepodległości i tutaj się zawiodłem bardzo, ale to bardzo, bo nie dość, że się oddaliłem od rekordu, to na dodatek uzyskałem najgorszy czas w Gdyni osiągając czas 45m 44s (gdzie zawsze biegając w Gdyni uzyskiwałem czasy poniżej nawet 44 minut) będąc sfrustrowany tym wynikiem, ale tą porażkę przyćmił dzisiejszy dzień i dzisiaj byłem bardzo bliski rekordu. Co prawda mój czas brutto (czas liczony od strzału startera) wynosił 41m 05s, to pomimo tego było kilka sekund lepiej, bo w tamtym roku miałem czas 41m 11s i jakby coraz bliżej jestem tego by w końcu zejść poniżej 40 minut. Bliżej celu byłem dzięki czasowi netto (liczonego od przekroczenia lini startu), który wynosił 40m 45s i właśnie byłem o krok chociaż wyrównania rekordu. Poprzedni sezon zacząłem też dobrze, ale potem było różnie, ale przeważnie gorzej. Co będzie w tym roku, tego nie wiem, ale za to wiem jak opisać dzisiejszy dzień. Oto relacja - rewelacja z Biegu Urodzinowego Gdyni.
Zasada w bieganiu jest jedna, kto rano wstaje ten... chuja się wyśpi. No właśnie jak to dzisiaj było? W zasadzie o dziwo dzisiaj przed zawodami spało się bardzo dobrze i bez stresu. Po porannej pobudce z miłą chęcią dzisiaj wstałem. Zadowolony z tego, że będę startował optymistycznie dzisiaj sobie kulturalnie zrobiłem jedzonko i chwileczkę spędziłem kilkanaście minut przed kompiuterem i wyszedłem na pociąg o godzinie 6:55, gdzie miałem pociąg o 7:17, więc czasu było dużo, ale czy za dużo? No z tym czasem zmieściłem się tak można powiedzieć w miarę, ale najważniejsze, że nie musiałem biegać na pociąg, bo wiem, że jak zawsze taka sytuacja ma miejsce, to idzie gorzej w zawodach. Dzisiaj będąc wyluzowany przed startem w zawodach poczekałem kilka minut na pociąg i wsiadłem niczym El Mariachi do pociągu i pojechałem najpierw do Tczewa, gdzie miałem kilkanaście minut do pociągu jadącego do Gdyni, korzystając z okazji zamiast czekania na niego poszedłem sobie kupić lekkie jedzenie, czyli 4 bułki pełnoziarniste i napój 100% soku z jabłek z korzenia imbiru. Gdy już to sobie kupiłem wsiadłem już w pociąg mający 5 minut spóźnienia do Gdyni. W pociągu był spory tłok, a ja w czasie szukania Jurka jadłem jedną z tych bułek. Gdy wreszcie go poszukałem, to wtedy pogadaliśmy chwilę i wtedy usiadłem sobie na jedno wolne miejsce. Pojadłem sobie jeszcze dwie bułki i popiłem tym soczkiem. Do Gdańska Głównego było bardzo ciasno, znaczy w sensie, że nie było wolnych miejsc, ale jakoś się dało i gdy byliśmy już w tym Gdańsku, to porobiło się luźniej i w końcu mogliśmy obok siebie usiąść i porozmawiać. Wtedy Jurek dał mi dla swojego syna Marka jedzenie od żony [Jurka] żeby nie miał tak ciężko, bo torba Jurka przez to była dosyć ciężka. Od Gdańska do Gdyni nie było już daleko, więc pogadaliśmy sobie jeszcze trochę i zbliżaliśmy się do miasta zawodów. Gdy pociąg już się zatrzymał w Gdyni wysiedliśmy i udaliśmy się na dworzec sprawdzając, o której jedzie pociąg z powrotem. Okazało się, że mamy dwie opcje: - jedna - powrót o 14:06 (odpadła) - druga - powrót o 15:36 (już zdecydowanie lepsza i ona była tą priorytetową i wg niej dostosowaliśmy się do biegu). Gdy było już wiadomo na czym stoimy, to wyszliśmy z dworca i poszliśmy do "naszego" baru (mówię naszego, bo zawsze, gdy jesteśmy na zawodach w Gdyni, to kupujemy sobie jedzonko tylko w tym barze). Nie popełniając błędu z listopada dzisiejszy mój jadłospis przed bieganiem był klarowny - nic smażonego! Dlatego kupiłem sobie zupę rybną oraz zestaw surówek bez niczego - w sensie bez frytek i innych rzeczy - po prostu same surówki i do popicia herbatkę i to wszystko. Jurka jedzenie było cięższe, bo jadł frytki oraz smażoną rybkę i zestaw surówek do tego. Jemu jakoś to jedzenie sprzyja, ale dlatego, że ta porcja tej ryby była mała bo tylko 20 dkg, a ja jadłem 0,5 kg, to jak miało być dobrze. Po pysznym i lekkim jedzonku podziękowaliśmy ładnie za pyszny obiadek i obiecaliśmy, że w maju tutaj wrócimy to ja powiedziałem, że wezmę tę zupę rybną, bo była naprawdę smaczna. Takim optymistycznym nastawieniem poszliśmy do biura zawodów odebrać swoje pakiety startowe i pokręciliśmy się jeszcze. Wtedy spotkałem całego Bosa zamieszania, czyli Krzyśka, który był dla mnie dzisiaj gwiazdą motywatorską. Wtedy już z Krzyśkiem i Jurkiem kręciliśmy się jeszcze trochę i gdy pozostało ok godziny do startu, to ja powoli szedłem się przebierać. Gdy już byłem ubrany, to było mi niewygodnie, bo miałem jeszcze spodenki pod bielizną termoaktywną, więc musiałem coś z nimi zrobić, ale co? Gdy z Krzyśkiem szliśmy sobie robić rozgrzewkę przed zawodami, to biegaliśmy najpierw normalnym tempem, następnie musiałem z tym fantem coś zrobić, bo nie będzie mi wygodnie. No dobra myśl była jedna poszedłem do toalety i tam od razu skorzystałem z niej i wtedy się tam przebrałem i problem z głowy. Po tej akcji animacji kontynuowaliśmy rozgrzewkę. Najpierw rozgrzewka mięśni i po kilku różnych typach rozgrzewki przyszedł czas na sprinty. Zrobiliśmy ich z 5x szybkie i 5x wolne na przemian. Wtedy poszedłem na linię startu mając poczucie pewności, że będzie dobrze. Chociaż byłem lekko zestresowany, bo w ostatnie minuty wszedłem do strefy startowej i jeszcze z lekka kogoś depłem, ale bardzo przeprosiłem i ustawiłem się w strefie 40'-45'. Po około 90 sekundach nastąpił luźny start. Następnie po ok 30 sekundach nastąpił strzał z ORP Błyskawica dający sygnał rozpoczęcia zawodów. Ludzi było bardzo sporo, więc dzisiaj nie wystartowałem ostro, bo nie było takiej opcji, ale to był za to klucz do sukcesu, bo dzięki temu miałem dużo sił na później. Start był bardzo udany i zacząłem bardzo dobrze, bo od startu wyprzedzałem sporo ludzi, ale wiadomo też i mnie wyprzedzało, więc mojej przewagi nie widziałem od razu. Jednak po ok 3 kilometrach już było zdecydowanie lepiej i nabierając wiatru w żagle przyspieszałem, albo po prostu tyle ludzi wyprzedzałem. Moje tempo w tym momencie było takie ustabilizowane, że miałem wrażenie jakbym od startu do mety biegł tym samym tempem. Gdy już wbiegłem z zakrętu na ulicę Świętojańską, to Krzyś krzyknął: Dawaj! Dawaj Kosa! Lecisz na poniżej 40 minut!!! Ja zdziwiony odkrzykuję: O fuck!! Ale super!! I do tego włączyli się jeszcze inni kibice i też krzyczeli dawaj. Zmotywowany tą informacją próbowałem jeszcze przyspieszyć, ale powiedziałem sobie - nie! Skoro idę na rekord, to wiem, że to tępo mi wystarczy na osiągnięcie tego rezultatu. Gdy patrzyłem na zegar, który umieszczony jest na rogu ulicy Świętojańskiej, to spojrzałem i mówię kurde 30 minut tutaj? Będzie na prawdę dobrze. Jeszcze dla upewnienia spytałem chłopaków, którzy biegli obok mnie na jaki czas lecimy. Odpowiedział, że na ok 41 minut. Byłem pozytywnie zaskoczony tym i miałem wrażenie jakbym przyspieszył. Nie myliłem się, bo na prawdę było dobrze, bo było ładnie z góreczki i czułem się leciutki jak pióreczko. Gdy już minąłem tabliczkę z ostatnim km, to byłem bardzo zadowolony, że tylko jeden km i już będę bardzo zadowolony. Popadając w tę euforię przyspieszyłem jeszcze 100 m przed metą dając szybkiego sprinta i dosłownie 5 m przed samą metą wyprzedziłem jeszcze jednego gostka. Spojrzałem na czas i wg mnie miałem 40m 50s. Zaraz obok mnie po stronie nie trasy tylko obok trasy zawodów szedł równolegle ze mną Krzyś i pogratulował mi wyniku i obliczył, że miałem 41m 05s. Idąc w stronę odbioru medalu oddałem chip i poszedłem do depozytu i chwilowo zgubiłem Krzysia. Po odbiorze depozytu już znaleźliśmy się i Krzyś mi dał rzeczy, te które dałem jemu (były to bluza i spodnie). Następnie poszedłem po herbatę, bo nie mogłem znaleźć Jurka i wypiłem ją. Po kilkuminutowym szukaniu Jurka odnalazłem go w przebieralni i wyszedłem poinformować Krzysia i w tym czasie też spotkałem Marka - syn Jurka i wtedy pożegnaliśmy się z Krzyśkiem i podziękowałem za motywację (Brawa dla Krzyśka też za to, że przybiegł z domu do Gdyni i mi kibicował, wielkie dzięki za takie coś). Gdy już Jurek wrócił z przebieralni, to poszliśmy w stronę dworca PKP. Na dworcu kupiliśmy bilety i czekaliśmy na nasz pociąg (ja miałem małe zamieszanie, bo baba się jakoś nie znała i mi wklepała bilet za 22 zł, gdzie zwykle kosztuje 19.80 zł - dziwne podejście. Dziwnym podejściem też było to, że pociąg miał jechać z Gdyni do Chojnic bezpośrednio. Mi to się od razu nie zgadzało, bo przecież zawsze trzeba w Tczewie wysiadać i z Tczewa dopiero ciuchcią do Chojnic. Co to była za baba o Boszzzzz - kogo oni zatrudniają tam przy biletach. Nie wiem jak można komuś wcisnąć kit, że pociąg jedzie do Chojnic bez przesiadek. To równie dobrze jakbym powiedział, że Ziemia jest okrągła a słońca są dwa. No, ale nic kupiłem ten śmieszny bilet i wyszliśmy z tego dworca i poszliśmy na dwór na peron. Ze chwilę tam poczekaliśmy i dałem Markowi to jedzenie co targałem, a w zasadzie Marek je dźwigał, bo Jurek powiedział Markowi w drodze do PKP, że ja mam w torbie dla niego jedzenie. Marek trochę się zirytował czemu Jurek dał mi do dźwigania jedzenie. Jurek tłumaczył, że było ciężkie, to ja dobroduszny Mariuszek wziąłem to i chodziliśmy z tym wszędzie. No, ale z zawodów do PKP już Marek to wziął, więc mi z lekka ulżyło. Gdy już nadjechała nasza ciuchcia, to pojechaliśmy do Tczewa. Marek wysiadał w Gdańsku Wrzeszczu. Podziękowałem za wszystko i po jakimś czasie i moja kolej do wysiadki, gdy pociąg zatrzymywał się w Tczewie. Zanim dojechaliśmy do Tczew, to Jurek miał w pociągu przygodę, bo bilet jego był nieważny, a konduktor akurat przyszedł i sprawdzał bilety. Powiedział wtedy do Jurka, że ma zapłacić karę 200 zł, za przejazd bez ważnego biletu. Zaśmiał się do mnie i do Marka mówiąc - emeryci mają dużo pieniędzy :). No to jak ile wpisujemy 200 zł? Jurek mówił, że nie ma tyle. To powiedział 60 zł? Mam tylko 20 zł. I co ja mam z panem zrobić? No dobra to dokąd pan jedzie? Do Malborka. Ok wypiszemy do Malborka i ok. Z Markiem się śmieliśmy, że taki fuks, bo inaczej zapłaciłby 200 zł, gdyby inny konduktor był. Gdy po tej akcji chwilę później był Gdańsk Wrzeszcz, to Marek wysiadł i zostaliśmy my z Jurkiem pijąc sobie piwko. Aha konduktor jeszcze mówił, że po biegu dobrze jest uzupełnić elektrolity, bo my piliśmy akurat sobie powolutku. Pogadaliśmy sobie jeszcze z Jurkiem i zbliżaliśmy się do Tczewa i podziękowałem Jurkowi za spoko dzionek i wysiadłem w Tczewie. Tam już tylko poszedłem czekać na peron, z którego ma jechać w stronę Chojnic. Czekałem na niego i po pięciominutowym spóźnieniu wsiadłem w niego i jechałem do Zblewa, bo w Bytoni nie zatrzymywał się. Ze Zblewa poszedłem sobie pieszo do domu i tak minął cały dzionek.

Po raz drugi w Biegu Urodzinowym start był bardzo udany. Pytanie pozostaje jedno - Czy to był jak rok temu pozorny start? Czy też to jest klucz do sukcesu jakim jest walka o pokonanie 10 km poniżej 40 minut? Czy jeszcze to nie ten czas? Pytania te zostają zagadką, ale skoro usłyszałem dzisiaj z ust Antoniego Ciechończuka te słowa: "Te 45 sekund zostaną w maju, gdzie wtedy będzie lepiej i uda się pobić ten czas". Tutaj nasuwa się kolejne pytanie: Czy tak będzie jak zapowiada mistrz weteranów? Czy po prostu znowu coś spieprzę i będzie słabo? Jednak po dzisiejszym dniu wiem, że stać mnie na więcej. Trochę odpowiednich treningów i odjazd.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz