Jeżeli chodzi o Kołobrzeg Maraton, to przez jakiś czas się zastanawiałem czy jechać na te zawody, czy bardziej skupić się na tym żeby dobrze wypaść na 10 km w Gdyni w biegu europejskim. Te pytania mnie nurtowały do pewnego momentu. Pomyślałem sobie, że skoro Pondżol da radę jechać i opłacił wpisowe, to pomyślałem, że warto się wybrać tym bardziej, że wiem, że jak pojadę z Pondżolem, to będzie super wyjazd.
Nie zastanawiając się dłużej i ja dołączyłem do grona opłaconych zawodników, którzy opłacili start i już nie było nie było odwrotu - musiałem też pojechać na te zawody. Jednak miałem obawy o ten maraton, bo rok temu było ze mną źle i wiedziałem, że jeżeli pojadę do Kołobrzegu to na prawdę łatwo nie będzie, tym bardziej, że zawody odbywają się blisko morza i od morza ciągnie bardzo zimny prąd morski, a za tym idzie zimny wiatr. No, ale skoro już karty zostały rzucone, to nie pozostało nic innego jak tylko jechać i już. Zacznijmy od początku. Otóż zrobiłem to najpierw w ten sposób. Gdy 30 kwietnia już po pracy miałem dzionek wolny, to szukałem sobie pociągu, który jak najszybciej mnie dowiezie do Gdyni Chyloni - gdzie mieszka Pondżol, to poszukałem pociągu, który pojedzie najpierw do Tczewa, a następnie z Tczewa do Gdyni. Udało się znaleźć dobre połączenie i wcale nie musiałem szukać jakiegoś pociągu, który wyjedzie nie wiem o 16-17, bo za mało czasu bym miał, ale taki, który wyjedzie gdzieś około 18-tej. No i znalazłem taki pociąg, który wyjeżdżał z Bytoni o godzinie 17:58. Wtedy sobie wcześniej wszystko przygotowałem i pojechałem sobie pociągiem najpierw do Tczewa, gdzie byłem o 18:40. Po przeczekaniu na przyjazd pociągu tylko paręnaście minut wsiadłem do pociągu, który przyjechał planowo o godzinie 18:56. Gdy już konduktor dał sygnał odjazdu, to musiałem sobie postać, bo było mało miejsc siedzących, a dla mnie jest ważniejsze to, żeby inne osoby mogły sobie usiąść, a ja sobie postałem. Gdy już później nieco zrobiło się miejsca, to wtedy usiadłem sobie i porozmawiałem w pociągu z jedną panią o imieniu Basia. Rozmawiałem na temat moich startów, a pani Basia na temat swoich zainteresowań. No i okazało się ta pani jest nauczycielką w Czersku. Rozmawiało się nam miło i jeszcze też porozmawialiśmy z jedną starszą panią, która nas coś zapytała i też troszkę porozmawiałem o swoich zainteresowaniach. Także na prawdę było spoko. Gdy już zbliżała się godzina 20:00, to zadzwonił do mnie Pondżol i mówiłem gdzie jestem i zgadaliśmy się tak, że jak będę w Gdyni Gł-ej, to miałem jemu dać znać. Też tak zrobiłem. Gdy już odjeżdżaliśmy z Gdyni Głównej, to pani Basia wysiadała i wtedy sobie pożyczyliśmy wszystkiego dobrego i ja zostałem w pociągu po to by dojechać do stacji docelowej, czyli do Gdyni Chyloni. Tutaj już na mnie Paweł Gaweł czekał. Jednak nie od razu się odnaleźliśmy, bo ja już wychodziłem w stronę miasta, a Pondżol czekał na peronie. No i po chwili jednak udał się nam odnaleźć i razem poszliśmy sobie najpierw do supermarketów działających na kobietów. Porobiliśmy sobie zakupy i poszliśmy do domu, gdzie Pondżol mieszka. Zrobiliśmy sobie jedzonko i przygotowaliśmy sobie wszystko na jutrzejszy wyjazd do Kołobrzegu, bo to był czas, gdzie jutro święto i musieliśmy tak sobie wszystko zorganizować żeby nie być głodnym i chłodnym, bo wszystko będzie pozamykane. Gdy sobie jeszcze posiedzieliśmy, to sobie posłuchaliśmy różnych klimatów z lat 80s. Powiem, że Pondżol mi parę kawałków zapuścił, które znam, ale nie znałem wykonawców. Wtedy pozostało tylko iść ładnie się umyć i haśku. Haśku poszliśmy późno. Gdy rano wstaliśmy, to sobie coś tam zjedliśmy i poszliśmy na SKM-kę, którą mieliśmy jechać do Gdyni Głównej skąd ma wyjechać nasz pociąg. Niestety na SKM-kę nie zdążyliśmy pomimo naszych starań, bo zabrakło nam dosłownie dwie minutki. Wtedy szukaliśmy innego rozwiązania, czyli poszliśmy szukać jakiegoś busa, który by miał jechać do Gdyni Głównej. Szukaliśmy na jednej stacji i okazało się, że też odjechała parę minut wcześniej i zaś stresówki ciąg dalszy. Na szczęście po chwili znaleźliśmy kolejnego trolejbusu i właśnie ten dopiero będzie jechać. Szczęście w nieszczęściu, bo to był jedyny, którym byśmy zdążyli na pociąg ruszający z Gdyni Głównej. Zależało nam na tym bardzo bo jednak Pondżol już miał bilety kupione dzień wcześniej i za wszelką cenę musieliśmy dotrzeć do Gdyni. Właśnie udało się nam wspomnianym trolejbusem - ja mówię tu i teraz na to trolejbus, bo nie wiem co to było dokładnie. Gdy nadjechał już to wsiedliśmy do niego i jechaliśmy do Gdyni Gł-ej. Tam czekaliśmy na nasz pociąg. Pondżol poszedł jeszcze szukać miętówek, bo myślał, że będzie coś otwarte, ale nici z tego. Święto Pracy, to czas, gdzie wszystko pozamykane. Gdy wrócił, to wtedy czekaliśmy z niecierpliwością na nasz pociąg, ale... Po tylu chwilowych stresówkach i gonitwy za czymś co nas miało wziąć do Gdyni Gł-ej - ten pociąg się spóźnił i to dosyć dużo. My tutaj myślimy, że nie zdążymy czy cóś, a tutaj okazało się, że czasu było sporo. Poczekaliśmy sobie, bo nic innego nam nie zostało -przepraszam zostało - podziwiać pociągi Pendolino. Gdy w końcu przyjechał po ponad półgodzinnym spóźnieniu, to wsiedliśmy w przedział, który mieliśmy zarezerwowany na bilecie, bo to był pociąg TLK Intercity i pojechaliśmy do Białogardu, gdzie mieliśmy przesiadkę. Siedzieliśmy w przedziale, gdzie jeden gość był kolarzem i porozmawialiśmy o naszych zainteresowaniach, a on o swoich i tak fajnie nam czas mijał. W zasadzie teraz nie pamiętam dokładnie, czy to było tutaj jak jechaliśmy do Białogardu, czy jak wyjeżdżaliśmy z Białogardu. W każdym bądź razie, gdy dojechaliśmy do Białogardu, to wtedy mieliśmy jeszcze jedną małą stresówkę, bo pociąg, który jechał do Kołobrzegu już stał i dosłownie po chyba dwóch minutach miał ruszać. My czym prędzej do niego wbijaliśmy i dosłownie minutkę po już odjeżdżaliśmy. Także po raz kolejny szczęście w nieszczęściu. No i tak jak piszę, że teraz nie wiem, czy rozmawialiśmy z gościem o zainteresowaniach tutaj jak jechaliśmy do Kołobrzegu, czy jak jechaliśmy z Gdyni Głównej do Białogardu. Mniejsza o to, ale taka rozmowa była i tak czas super mijał. Gdy już dojechaliśmy do stacji Kołobrzeg, to patrzeliśmy z niepokojem na pogodę, bo było naprawdę zimno. Wiał zimny północny wiatr. Wysiadając w Kołobrzegu - ja czułem się tutaj jak "przewodnik", bo zaprowadziłem Pondżola do Sanatorium SAN i tam sobie chwilę posiedzieliśmy. Zapytaliśmy panią z informacji czy by nam sprawdziła, o której jedzie bus na ulicę Bolesława Krzywoustego, gdyż tam Pondżol załatwił nam nocleg. Gdy pani nam sprawdziła, to wtedy mając dużo czasu posiedzieliśmy sobie w sanatorium. Tam po chwili poszedłem zagadać Wojtka Furmanka, który jest organizatorem tego jutrzejszego maratonu. Gdy Pondżol się poznał z Wojtkiem, to Wojtek jeszcze do nas zawołał swoją żonę i razem chwilkę sobie porozmawialiśmy. Na prawdę cieszyłem się z tego spotkania, bo Wojtek jest super gościem i na prawdę rozmawiało się miło tym bardziej, że tutaj w SAN-ie jestem dobrze znany. Szkoda mi było tylko, że nie było tutaj moich znajomych z Niemiec, czyli Sashy i Brigitte. Gdy już zbliżała się nasza pora do wyjścia, to wtedy wyszliśmy sobie z SAN-u i powiedzieliśmy, że tutaj wrócimy, bo przyjdziemy odebrać pakiety startowe. Następnie z Pondżolem udaliśmy się do dworca PKS i tam kupiliśmy bilety. Sprawdziliśmy sobie też, o której godzinie będziemy musieli się tutaj pojawić jak odbierzemy swoje pakiety. Okazało się, że będziemy mieć troszkę czasu. Gdy kupiliśmy bilety, to wtedy poczekaliśmy sobie na nasz autobus i udaliśmy się na przystanek skąd będzie ruszał. Nie czekaliśmy długo i po chwili nadjechał na przystanek i pojechaliśmy 7 przystanków dalej, gdzie wysiadaliśmy i szliśmy w stronę naszego noclegu. Wiatr nie dawał za wygraną i coraz bardziej miałem obawy, że może powtórzyć się sytuacja z poprzedniego roku, gdzie było ciężko i musiałem bieg zamienić na marsz. Na szczęście sobie tym nie zawracałem na długo głowy, tylko udaliśmy się do naszego noclegu. Gdy na chwilę się zatrzymaliśmy, to jeden gość do nas mówi, że tutaj leży zdechły dzik. Chwilę na niego spojrzeliśmy i później Pondżol na swoim telefonie nagrał skecz pt "Trzy dziki - skurczybyki". Szliśmy wtedy dalej do naszego noclegu i szukaliśmy tego miejsca, ale zatrzymaliśmy się drugi raz i nagraliśmy kolejny filmik, czyli nasze motto na jutro - "Walczyć do końca". Po chwili doszliśmy do naszego noclegu. Miejscówka naprawdę super. W około dużo przyrody i miejsce super. Zadzwoniliśmy do domu właścicieli noclegu i otworzył nam gość, u którego Pondżol załatwiał nocleg. Udaliśmy się do naszego "domku" i dostaliśmy od niego klucze. Wytłumaczył nam wszystko co i jak i wtedy mieliśmy pokój do naszej dyspozycji. Było sporo czasu, więc pojedliśmy sobie z Pondżolem, pooglądaliśmy TV i nagraliśmy kolejny skecz, czyli murzyński rap, gdzie tańczyliśmy do muzy. Także było wesoło. Wtedy chyba jakoś poszedłem pod prysznic i później Pondżol i z racji tej, że czasu było dużo, to wtedy położyliśmy się i zasnęliśmy. Cieszyłem się, że mogłem sobie odpocząć i wyluzować. Gdy sobie ustawiliśmy zegar w telefonie na budzenie, to wtedy zebraliśmy się i po chwili udaliśmy się do naszego przystanku i pojechaliśmy do dworca, z którego przyjechaliśmy w tę stronę, czyli dworzec PKS - stacja docelowa jakoś tak. Poszliśmy sobie do Sanatarium SAN odebrać swoje pakiety startowe. Tam porozmawiałem sobie chwilę z Olą oraz jej koleżanką Dominiką, które mnie znają i z poprzedniej edycji Kołobrzeg Maraton i też z ultra Szczecin-Kołobrzeg. Gdy odebraliśmy już pakiety startowe, to wtedy sobie jeszcze pochodziliśmy porozmawialiśmy z innymi ludźmi. opowiadałem trochę Pondżolowi o Zbyszku Malinowskim, który jest na prawdę wielkim człowiekiem i jak dla mnie już za życia legendą za swoje osiągi. To właśnie Zbyszek jest 10-krotnym Spartathlończykiem oraz człowiekiem, który pokonał Dolinę Śmierci - Death Valley w Kalifornii. nie zadawajcie pytania, bo już odpowiadam TAK. To są te zawody, w których chcę wziąć udział i też spróbować sił na tym 217-to kilometrowej trasie pokonać temperaturę powyżej 50*C i ukończyć te zawody. Niestety moja droga by to osiągnąć jest bardzo daleka. Ja odbiegam sporo od tych hardcorów. Jeszcze jestem małym pikusiem do tych, którzy już mają za sobą parę takich startów zaliczone. no, ale nic wszystko powoli i będzie się coś działo. Najpierw muszę w lipcu pokonać dystans 240 km, żeby cokolwiek myśeć o innych planach. Gdy już było wszystko okej w sensie, że odebraliśmy pakiety, to udaliśmy się na pasta party i ja zjadłem sobie sos brokułowy, który mi tak bardzo smakował, że wziąłem dokładkę. Posiedzieliśmy sobie tam przez chwilkę i porozmawiałem sobie chwilę z bosym biegaczem. Jeszcze paru kolegów, którzy mnie kojarzą z innych imprez, albo po prostu z poprzedniej edycji Kołobrzeg Maraton, albo z ultra Szczecin-Kołobrzeg. Wychodząc z pasta party zbieraliśmy się do naszego autobusu i pojechaliśmy do przystanku, gdzie jest nasza baza noclegowa. Z racji tej, że już było troszkę późno, ale i w zasadzie też, że chcieliśmy sobie odpocząć, to poszliśmy wcześniej spać żeby się wyspać. Dlatego nie siedzieliśmy długo, tylko poszliśmy szybko spać żeby być wyspanym. Powiem szczerze, że jak do tej pory to była moja najlepsza noc jeśli chodzi o sen, bo wstając rano czułem się na prawdę wyspany. No i gdy już rano wstaliśmy, to najpierw ja poszedłem pod prysznic i później Pondżol. Wtedy zapakowaliśmy wszystkie swoje rzeczy i przygotowaliśmy sobie wszystko na ostatni guzik i zadzwoniliśmy do tego pana, który ten nocleg nam zapewnił i oddaliśmy klucze od domku dziękując za bardzo fajne miejsce i udaliśmy się na nasz autobus. Pojechaliśmy do dworca PKS i stamtąd udaliśmy się do miejsca startu maratonu, który jest przy hotelu ProVita. Przebraliśmy się w ubiór startowy i zrobiliśmy troszkę rozgrzewki i w zasadzie powoli przygotowywaliśmy się do startu. Zanim zaczęliśmy start, to też dostaliśmy trochę otuchy, bo pogoda była piękna. Wiatr przestał wiać tak jak wczoraj to było i niebo było wręcz bezchmurne. Ustawiliśmy się wtedy do lini startu. Był to dla mnie wielki sprawdzian - Jak się zachowa mój organizm po poprzednim maratonie, który biegałem parę dni wcześniej, czyli 6 dni temu w Warszawie? Natomiast ciekawe też było to jak zachowa się organizm Pondżola, który tydzień przed moim startem w Warszawie biegał na harpaganie? Odpowiedzi na te pytania padną dopiero wtedy jak każdy z nas pojawi się na mecie tego maratonu. Ja sobie założyłem cel, że będę biegł swoim tempem i nie zamierzam się nikogo tempa trzymać tylko po prostu biec swoje. Dlatego też tak zrobiłem i biegałem tak jak moje ciało tego chciało. Będę tutaj opisywał każde 5 km, które zapisywałem swoje czas. No i to wyglądało tak: Pierwsza piątka to czas 00:23:45.44 - muszę przyznać, że tak miało być, bo chciałem tak jakby planować na 3h 15m pobiec, bo czułem się dobrze, ale to było takie skryte marzenie i nie miałem tutaj nawet myśli, że chcę na chama coś robić. Po prostu na zasadzie, że dopóki będę mieć siły, to będę biec takim tempem. Druga piątka to czas 00:24.02, a czas pierwszej 10-ki, to 00:47:46.46, czyli początek zapowiadał się obiecująco. Wtedy po jakimś czasie, chyba nawet jeszcze przed tą dychą dołączył do mnie jeden gość i tak się razem trzymaliśmy. Co prawda ja nie trzymałem się jego tempa, ale biegłem swoje. Trzecia piątka to czas 00:23:40.69. Wiedziałem, że pierwsza połowa trasy będzie udana, bo dla przypomnienia powiem, że trasa leci od hotelu ProVita i idzie aż do Gąsek, gdzie wtedy się zawraca i wszystko zmienia bieg historii, ale o tym za chwilę. Gdy sobie spoglądam przed siebie, to widzę jak jakiś gość biegnie przede mną i w podobnym stroju jak Pondżol. Myślę sobie i jeszcze nawet mówię do gościa, to chyba mój kolega przed nami biegnie i chyba złapał jakiś kryzys, bo go doganiamy, ale sobie myślę - kurde Pondżol by tak chyba się szybko nie poddał. No i faktycznie miałem rację, bo to był ktoś inny i mogłem być o Pawełka spokojny, tym bardziej, że wiem czego można się po Pondżolu spodziewać. Tak sobie lecimy i lecimy i zbliżamy się do 20 km-ra. Tutaj czas tej piątki wynosił 00:23:34.41. Natomiast całej dychy 00:47:15.10, czyli nawet parę sekund ta dycha była szybsza niż pierwsza (dokładna różnica, to 00:00:31.36), a to zapowiadało się dobrze - bynajmniej jak na razie. Po chwili już z nawrotu wracał Pondżol i szło mu wspaniale. Powiedziałem do tego kolegi, z którym biegłem, że to właśnie jest ten kolega, którego miałem na myśli. Muszę przyznać, że szło mi świetnie skoro miałem do Pondżola stratę tylko jakieś 15 minut. Gdy sobie już tak biegłem dalej z tym kolegą to zbliżyliśmy się do nawrotu. Czas na nawrocie, czyli połowa trasy [21.097 km] wynosił 01:40:12.42. Ten czas może się różnić troszkę od czasu, który ja mierzyłem. No i właśnie tutaj gdy już przekroczyliśmy barierę tej połowy trasy, to zdarzyło się coś na co byłem przygotowany - kryzys! To właśnie od tego momentu złapał mnie co prawda nie duży, ale lekki kryzys. To właśnie od tego momentu moje czasy spadały. No i czas kolejnej piątki wynosił 00:24:02.46. Co prawda tutaj różnica nie była jakaś ogromna, ale porównując do poprzednich czasów było widać, że to tempo spada. No i proszę popatrzeć na szóstą piątkę, która wynosiła 00:25:16.96. Natomiast trzecia dziesiątka wynosiła 00:49:19.42. To właśnie ta dziesiątka była już o około dwie minuty gorsza od poprzedniej (dokładna różnica to 00:01:54.32). Siódma piątka, czyli już 35 km, to czas tej piątki wynosił 00:25:53.58. Zmęczenie coraz bardziej dawało się we znaki i tutaj się zastanawiałem dlaczego rok temu mi odcięło prąd? Odpowiedź jest prosta - odstęp od poprzedniego punktu odżywiania do tego był nieco dłuższy i to była przyczyna czemu mi odcięło prąd. Teraz z racji tej, że się dobrze odżywiałem na punktach to tego problemu nie było. Gdy już byłem gdzieś 5 km przed metą, to na punkcie odżywiania były Ola i Dominika, które mnie motywowały i mówią: "Dawaj Mariusz, dawaj. Dostałem chwilowego powera i jakoś się trzymałem, ale wiedziałem, że to będzie moja najgorsza w tych zawodach piątka - nie myliłem się, bo ostatni czas piątki wynosił 00:27:59.12, czyli tutaj było bardzo ciężko. Wręcz był moment, gdzie już myślałem, że spotka mnie to samo co rok temu i będzie po raz kolejny tragedia w postaci marszu, ale tym razem się nie poddałem i walczyłem do ostatnich metrów. Z racji tej, że to był 40 km, to tutaj ostatnia czwarta dycha wynosiła 00:53:52.70 (dokładna różnica względem poprzedniej dychy wynosiła 00:04:33.28). No i taka spora różnica równa się mniej więcej odległości jednego km, a to już jest spora strata. Dlatego żeby nie był sytuacji jak w poprzedniej edycji, to już po prostu biegłem tak jak się dało i tylko leciałem swoje. Pomimo iż wynik tej ostatniej piątki był bardzo słaby, to finisz miałem bardzo udany, bo troszkę przed metą krzyknąłem "Kaito Ken" i dałem sprint na metę. Na metę wbiegłem z czasem 3h 30m 35s. Gdy dostałem już medal, to wtedy położyłem się na trawie ze zmęczenia. Podeszli do mnie lekarze i spytali, czy wszystko w porządku. Odpowiedziałem, że tak, tylko bym poprosił wody. Dostałem wodę do picia i izotonika. Wypiłem tylko wodę. Podziękowałem za pomoc i jeszcze przez chwilkę leżałem. Gdy już odzyskałem trochę sił, to wtedy udałem się do depozytu po swoje rzeczy. Po chwili widzę uradowanego i zmęczonego Pondżola. Zapytałem jak poszło? Pondżol z radości na uśmiechu mówił, że złamał 3h, osiągając czas dokładnie 2h 59m 17s. Ucieszyłem się z tego powodu, że Paweł jest taki waleczny. Zajął 7 miejsce w klasyfikacji generalnej, co świadczy o tym, że może się ścigać z najlepszymi. Gdy inni zawodnicy dalej wbiegali na metę, to my sobie z Pondżolem poszliśmy usiąść na ławeczkę i Pondżol coś sobie pojadł, a ja chciałem tylko herbatę do picia, bo wiedziałem, że będzie krucho gdy coś zjem. Popiłem sobie herbatę i zrobiło mi się niedobrze i poszedłem wymiotować. Wróciłem z powrotem i chciało mi się spać, więc sobie na ławeczce leżałem i Pondżol przyniósł mi znowu herbatę i dał mi żebym na siłę coś zjadł. Dał mi żela energetycznego. Zanim go zjadłem, to poszedłem jeszcze po raz drugi wymiotować i po zjedzeniu tego żela poszedłem po raz trzeci i ostatni wymiotować. Gdy już wtedy zrobiło mi się lepiej, to odpocząłem sobie siedząc na ławeczce głową w dół. Następnie, gdy już po upływie kilkunastu minut jak już trochę odpocząłem, to poszliśmy sobie coś zjeść. Bałem się, że będę wymiotował, ale było wszystko okej już. Opłukałem sobie usta i nareszcie coś mogłem konkretnego zjeść, a dokładnie tym konkretem była przepyszna zupa z dorsza. Nabierałem apetytu i pojadłem sobie trochę. Po chwili jeszcze poszliśmy sobie pod prysznic, który - uwaga był na dworze - ale leciała z niego ciepła woda. Było fajnie się opłukać i umyć, tym bardziej po biegu. Później gdy już się odświeżyliśmy, to poszliśmy jeszcze zjeść hamburgera z dorszem, czy coś tam to było - w każdym bądź razie był to hamburger z rybą. Po chwili poszliśmy na dekorację, bo już było wiadomo, że Pondżol z tak wysokim miejscem w klasyfikacji - będzie i wysoko w swojej kategorii wiekowej. Nie myliłem się i Pawełek zajął I miejsce w swojej kategorii wiekowej M-20. To nie koniec niespodzianek, bo Pawełek dostał też nagrodę za najmłodszego uczestnika, także na prawdę Pawełek obłowił się nagrodami. Była to co prawda tylko pamiątka, ale jednak było warto. Ma teraz bynajmniej motywację do dalszych treningów i to jest dobre. A po uhonorowaniu najlepszych zawodników było na koniec losowanie nagród. Co jak co, ale jeżeli chodzi o mnie, to ja mam szczęście na takich losowaniach, bo od czasu do czasu uda mi się coś wylosować. Tym razem też tak było i trafiło na mój numer startowy i wygrałem szeika, do picia napoi, albo czekolady. Wtedy po całkowitym zakończeniu zawodów zjedliśmy sobie z Pondżolem zupkę z dorsza. Jeszcze chwilę sobie tam posiedzieliśmy i wtedy poszliśmy sobie pochodzić po najpiękniejszej naszej polskiej plaży czyli Costa Baltica. Posiedzieliśmy sobie tam troszkę czasu by poczuć ten wspaniały morski klimat i nałykać się świeżego zdrowego powietrza z otwartego akwenu morskiego. Ten czas był takim super spędzoną chwilą, gdzie było można podziwiać piękno przyrody otoczone piękną plażą. Gdyby było więcej kasiorki, to z chęcią bym sobie przyjechał tutaj do Sanatorium i nawet Pondżol też o tym myślał. Wtedy gdy już sobie posiedzieliśmy nad morzem, to następnie udaliśmy się do molo, które musiało być niedawno zbudowane, bo wygląda ładnie i jest zadbane. Pochodziliśmy tam sobie też przez chwilę i następnie udaliśmy się już w stronę dworca. Po drodze przechodziliśmy obok sceny, na której odbywał się koncert zespołu Łzy i posłuchaliśmy sobie dwie piosenki. Też fajnie było sobie posłuchać muzyki. Następnie poszliśmy już na dworzec kupić bilety i ja sobie jeszcze zjadłem sobie frytki, bo byłem jeszcze głodny. Gdy nadjechał pociąg, to przez chwilę czekaliśmy sobie na zewnątrz i spotkaliśmy się ze spikerem, który prowadził wywiad z Pondżolem na mecie. Ryszard Różycki jest też bardzo dobrym sportowcem, który prowadzi różne obozy treningowe dla biegaczy. Gdyby była kasiorka to i tutaj by się pojechało. Następnie razem wsiedliśmy do tego pociągu i nim jechaliśmy aż do Gdyni Głównej. W pociągu byliśmy w przedziale z fajnymi gośćmi, bo ten gość razem z tą dziewczyną sobie podróżują i byli w różnych miejscach. Natomiast my z Pondżolem zachęcaliśmy do biegania i opowiadaliśmy sobie o różnych celach i o różnych planach. Także ten czas mijał szybko i około 23-ej byliśmy w Gdyni Głównej. Stamtąd musieliśmy się dostać do Gdyni Chyloni. Zrobiliśmy jeden mały cmyk i udało się. Zostałem na noc u Pondżola i mogliśmy sobie spać do woli, więc nie musieliśmy się martwić o to, że musimy szybko wstać. Gdy już wstaliśmy, to wtedy udaliśmy się na dworzec kupić bilety do Zblewa. Po zakupie biletów poszliśmy poczekać na pociąg i wtedy udaliśmy się nim do Tczewa, a następnie do Zblewa. Załapałem się na śniadanko u Hermanów i na prawdę ten czas był bardzo też dobrze spędzony. Posiedzieliśmy sobie troszkę czasu i poopowiadaliśmy o tych zawodach i ja wcześniej o Warszawie. No i wtedy jeszcze Pondżol się poświęcił i mnie zawiózł do domu. I tak nasza przygoda z tym maratonem się skończyła.
Podsumowując ten maraton, to można wysunąć pewne wnioski - a mianowicie takie, że można biegać tydzień po tygodniu maraton, ale na pewno nie będą te wyniki takie same. Druga zaś opcja dlaczego tak jest to taka, że samopoczucie też nie będzie takie same. Trzeci powód to też taki co by nie było każde zawody są inne - może być podobny czas podobne samopoczucie, ale nigdy nie będzie idealnie tak samo. Tutaj mogę powiedzieć, że trasa nie jest łatwa, ale i też ta trasa nie jest jakaś ciężka. Mogę jednak śmiało powiedzieć, że ta trasa jest najpiękniejsza jaką kiedykolwiek biegałem na maratonie. Taka trasa jest aż przyjemna. Jest z dala od spalin, od różnych zakładów przemysłowych, czyli po prostu ekologiczna. Za tydzień zawody w Gdyni i zobaczymy co one pokażą - albo będzie słabo jak w lutym, albo będzie lepiej. Tutaj można to porównać do przysłowia: "Dopóty dzban wodę nosi, dopóki mu się ucho nie urwie", czyli mam tutaj na myśli, to, że dopóty nie pobiegnę w Gdyni, do póki się nie dowiem. Jeszcze wyjaśniam dlaczego dałem podtytuł 2x po 2. Otóż jest to tak dlatego, że to był mój drugi start w Kołobrzegu na maratonie, natomiast druga dwójka symbolizuje drugie podium Pondżola. Także właśnie to tak opisałem. Pozostało teraz nam tylko zobaczyć jak pójdzie mi w Gdyni, a poniżej można zobaczyć nasze fotki z Kołobrzegu:
Jest i Mariuszek.
Kreatywność i dynamika.
Luzik guzik.
Mario from Gojira.
Mały grymasik na twarzy.
Muppet Show.
Naendertalczyk.
Odbił się niczym pociąg Pendolino pędzący z prędkością 600 km/h.
Paulo Coella.
Pawełek dogania rywali.
Młody Pondżol i Morze.
Radość na uśmiechu.
Time is Timing.
Użyjsz moczy.
W oddali widać już Mariuszka.
You Looking Good!
Nie zastanawiając się dłużej i ja dołączyłem do grona opłaconych zawodników, którzy opłacili start i już nie było nie było odwrotu - musiałem też pojechać na te zawody. Jednak miałem obawy o ten maraton, bo rok temu było ze mną źle i wiedziałem, że jeżeli pojadę do Kołobrzegu to na prawdę łatwo nie będzie, tym bardziej, że zawody odbywają się blisko morza i od morza ciągnie bardzo zimny prąd morski, a za tym idzie zimny wiatr. No, ale skoro już karty zostały rzucone, to nie pozostało nic innego jak tylko jechać i już. Zacznijmy od początku. Otóż zrobiłem to najpierw w ten sposób. Gdy 30 kwietnia już po pracy miałem dzionek wolny, to szukałem sobie pociągu, który jak najszybciej mnie dowiezie do Gdyni Chyloni - gdzie mieszka Pondżol, to poszukałem pociągu, który pojedzie najpierw do Tczewa, a następnie z Tczewa do Gdyni. Udało się znaleźć dobre połączenie i wcale nie musiałem szukać jakiegoś pociągu, który wyjedzie nie wiem o 16-17, bo za mało czasu bym miał, ale taki, który wyjedzie gdzieś około 18-tej. No i znalazłem taki pociąg, który wyjeżdżał z Bytoni o godzinie 17:58. Wtedy sobie wcześniej wszystko przygotowałem i pojechałem sobie pociągiem najpierw do Tczewa, gdzie byłem o 18:40. Po przeczekaniu na przyjazd pociągu tylko paręnaście minut wsiadłem do pociągu, który przyjechał planowo o godzinie 18:56. Gdy już konduktor dał sygnał odjazdu, to musiałem sobie postać, bo było mało miejsc siedzących, a dla mnie jest ważniejsze to, żeby inne osoby mogły sobie usiąść, a ja sobie postałem. Gdy już później nieco zrobiło się miejsca, to wtedy usiadłem sobie i porozmawiałem w pociągu z jedną panią o imieniu Basia. Rozmawiałem na temat moich startów, a pani Basia na temat swoich zainteresowań. No i okazało się ta pani jest nauczycielką w Czersku. Rozmawiało się nam miło i jeszcze też porozmawialiśmy z jedną starszą panią, która nas coś zapytała i też troszkę porozmawiałem o swoich zainteresowaniach. Także na prawdę było spoko. Gdy już zbliżała się godzina 20:00, to zadzwonił do mnie Pondżol i mówiłem gdzie jestem i zgadaliśmy się tak, że jak będę w Gdyni Gł-ej, to miałem jemu dać znać. Też tak zrobiłem. Gdy już odjeżdżaliśmy z Gdyni Głównej, to pani Basia wysiadała i wtedy sobie pożyczyliśmy wszystkiego dobrego i ja zostałem w pociągu po to by dojechać do stacji docelowej, czyli do Gdyni Chyloni. Tutaj już na mnie Paweł Gaweł czekał. Jednak nie od razu się odnaleźliśmy, bo ja już wychodziłem w stronę miasta, a Pondżol czekał na peronie. No i po chwili jednak udał się nam odnaleźć i razem poszliśmy sobie najpierw do supermarketów działających na kobietów. Porobiliśmy sobie zakupy i poszliśmy do domu, gdzie Pondżol mieszka. Zrobiliśmy sobie jedzonko i przygotowaliśmy sobie wszystko na jutrzejszy wyjazd do Kołobrzegu, bo to był czas, gdzie jutro święto i musieliśmy tak sobie wszystko zorganizować żeby nie być głodnym i chłodnym, bo wszystko będzie pozamykane. Gdy sobie jeszcze posiedzieliśmy, to sobie posłuchaliśmy różnych klimatów z lat 80s. Powiem, że Pondżol mi parę kawałków zapuścił, które znam, ale nie znałem wykonawców. Wtedy pozostało tylko iść ładnie się umyć i haśku. Haśku poszliśmy późno. Gdy rano wstaliśmy, to sobie coś tam zjedliśmy i poszliśmy na SKM-kę, którą mieliśmy jechać do Gdyni Głównej skąd ma wyjechać nasz pociąg. Niestety na SKM-kę nie zdążyliśmy pomimo naszych starań, bo zabrakło nam dosłownie dwie minutki. Wtedy szukaliśmy innego rozwiązania, czyli poszliśmy szukać jakiegoś busa, który by miał jechać do Gdyni Głównej. Szukaliśmy na jednej stacji i okazało się, że też odjechała parę minut wcześniej i zaś stresówki ciąg dalszy. Na szczęście po chwili znaleźliśmy kolejnego trolejbusu i właśnie ten dopiero będzie jechać. Szczęście w nieszczęściu, bo to był jedyny, którym byśmy zdążyli na pociąg ruszający z Gdyni Głównej. Zależało nam na tym bardzo bo jednak Pondżol już miał bilety kupione dzień wcześniej i za wszelką cenę musieliśmy dotrzeć do Gdyni. Właśnie udało się nam wspomnianym trolejbusem - ja mówię tu i teraz na to trolejbus, bo nie wiem co to było dokładnie. Gdy nadjechał już to wsiedliśmy do niego i jechaliśmy do Gdyni Gł-ej. Tam czekaliśmy na nasz pociąg. Pondżol poszedł jeszcze szukać miętówek, bo myślał, że będzie coś otwarte, ale nici z tego. Święto Pracy, to czas, gdzie wszystko pozamykane. Gdy wrócił, to wtedy czekaliśmy z niecierpliwością na nasz pociąg, ale... Po tylu chwilowych stresówkach i gonitwy za czymś co nas miało wziąć do Gdyni Gł-ej - ten pociąg się spóźnił i to dosyć dużo. My tutaj myślimy, że nie zdążymy czy cóś, a tutaj okazało się, że czasu było sporo. Poczekaliśmy sobie, bo nic innego nam nie zostało -przepraszam zostało - podziwiać pociągi Pendolino. Gdy w końcu przyjechał po ponad półgodzinnym spóźnieniu, to wsiedliśmy w przedział, który mieliśmy zarezerwowany na bilecie, bo to był pociąg TLK Intercity i pojechaliśmy do Białogardu, gdzie mieliśmy przesiadkę. Siedzieliśmy w przedziale, gdzie jeden gość był kolarzem i porozmawialiśmy o naszych zainteresowaniach, a on o swoich i tak fajnie nam czas mijał. W zasadzie teraz nie pamiętam dokładnie, czy to było tutaj jak jechaliśmy do Białogardu, czy jak wyjeżdżaliśmy z Białogardu. W każdym bądź razie, gdy dojechaliśmy do Białogardu, to wtedy mieliśmy jeszcze jedną małą stresówkę, bo pociąg, który jechał do Kołobrzegu już stał i dosłownie po chyba dwóch minutach miał ruszać. My czym prędzej do niego wbijaliśmy i dosłownie minutkę po już odjeżdżaliśmy. Także po raz kolejny szczęście w nieszczęściu. No i tak jak piszę, że teraz nie wiem, czy rozmawialiśmy z gościem o zainteresowaniach tutaj jak jechaliśmy do Kołobrzegu, czy jak jechaliśmy z Gdyni Głównej do Białogardu. Mniejsza o to, ale taka rozmowa była i tak czas super mijał. Gdy już dojechaliśmy do stacji Kołobrzeg, to patrzeliśmy z niepokojem na pogodę, bo było naprawdę zimno. Wiał zimny północny wiatr. Wysiadając w Kołobrzegu - ja czułem się tutaj jak "przewodnik", bo zaprowadziłem Pondżola do Sanatorium SAN i tam sobie chwilę posiedzieliśmy. Zapytaliśmy panią z informacji czy by nam sprawdziła, o której jedzie bus na ulicę Bolesława Krzywoustego, gdyż tam Pondżol załatwił nam nocleg. Gdy pani nam sprawdziła, to wtedy mając dużo czasu posiedzieliśmy sobie w sanatorium. Tam po chwili poszedłem zagadać Wojtka Furmanka, który jest organizatorem tego jutrzejszego maratonu. Gdy Pondżol się poznał z Wojtkiem, to Wojtek jeszcze do nas zawołał swoją żonę i razem chwilkę sobie porozmawialiśmy. Na prawdę cieszyłem się z tego spotkania, bo Wojtek jest super gościem i na prawdę rozmawiało się miło tym bardziej, że tutaj w SAN-ie jestem dobrze znany. Szkoda mi było tylko, że nie było tutaj moich znajomych z Niemiec, czyli Sashy i Brigitte. Gdy już zbliżała się nasza pora do wyjścia, to wtedy wyszliśmy sobie z SAN-u i powiedzieliśmy, że tutaj wrócimy, bo przyjdziemy odebrać pakiety startowe. Następnie z Pondżolem udaliśmy się do dworca PKS i tam kupiliśmy bilety. Sprawdziliśmy sobie też, o której godzinie będziemy musieli się tutaj pojawić jak odbierzemy swoje pakiety. Okazało się, że będziemy mieć troszkę czasu. Gdy kupiliśmy bilety, to wtedy poczekaliśmy sobie na nasz autobus i udaliśmy się na przystanek skąd będzie ruszał. Nie czekaliśmy długo i po chwili nadjechał na przystanek i pojechaliśmy 7 przystanków dalej, gdzie wysiadaliśmy i szliśmy w stronę naszego noclegu. Wiatr nie dawał za wygraną i coraz bardziej miałem obawy, że może powtórzyć się sytuacja z poprzedniego roku, gdzie było ciężko i musiałem bieg zamienić na marsz. Na szczęście sobie tym nie zawracałem na długo głowy, tylko udaliśmy się do naszego noclegu. Gdy na chwilę się zatrzymaliśmy, to jeden gość do nas mówi, że tutaj leży zdechły dzik. Chwilę na niego spojrzeliśmy i później Pondżol na swoim telefonie nagrał skecz pt "Trzy dziki - skurczybyki". Szliśmy wtedy dalej do naszego noclegu i szukaliśmy tego miejsca, ale zatrzymaliśmy się drugi raz i nagraliśmy kolejny filmik, czyli nasze motto na jutro - "Walczyć do końca". Po chwili doszliśmy do naszego noclegu. Miejscówka naprawdę super. W około dużo przyrody i miejsce super. Zadzwoniliśmy do domu właścicieli noclegu i otworzył nam gość, u którego Pondżol załatwiał nocleg. Udaliśmy się do naszego "domku" i dostaliśmy od niego klucze. Wytłumaczył nam wszystko co i jak i wtedy mieliśmy pokój do naszej dyspozycji. Było sporo czasu, więc pojedliśmy sobie z Pondżolem, pooglądaliśmy TV i nagraliśmy kolejny skecz, czyli murzyński rap, gdzie tańczyliśmy do muzy. Także było wesoło. Wtedy chyba jakoś poszedłem pod prysznic i później Pondżol i z racji tej, że czasu było dużo, to wtedy położyliśmy się i zasnęliśmy. Cieszyłem się, że mogłem sobie odpocząć i wyluzować. Gdy sobie ustawiliśmy zegar w telefonie na budzenie, to wtedy zebraliśmy się i po chwili udaliśmy się do naszego przystanku i pojechaliśmy do dworca, z którego przyjechaliśmy w tę stronę, czyli dworzec PKS - stacja docelowa jakoś tak. Poszliśmy sobie do Sanatarium SAN odebrać swoje pakiety startowe. Tam porozmawiałem sobie chwilę z Olą oraz jej koleżanką Dominiką, które mnie znają i z poprzedniej edycji Kołobrzeg Maraton i też z ultra Szczecin-Kołobrzeg. Gdy odebraliśmy już pakiety startowe, to wtedy sobie jeszcze pochodziliśmy porozmawialiśmy z innymi ludźmi. opowiadałem trochę Pondżolowi o Zbyszku Malinowskim, który jest na prawdę wielkim człowiekiem i jak dla mnie już za życia legendą za swoje osiągi. To właśnie Zbyszek jest 10-krotnym Spartathlończykiem oraz człowiekiem, który pokonał Dolinę Śmierci - Death Valley w Kalifornii. nie zadawajcie pytania, bo już odpowiadam TAK. To są te zawody, w których chcę wziąć udział i też spróbować sił na tym 217-to kilometrowej trasie pokonać temperaturę powyżej 50*C i ukończyć te zawody. Niestety moja droga by to osiągnąć jest bardzo daleka. Ja odbiegam sporo od tych hardcorów. Jeszcze jestem małym pikusiem do tych, którzy już mają za sobą parę takich startów zaliczone. no, ale nic wszystko powoli i będzie się coś działo. Najpierw muszę w lipcu pokonać dystans 240 km, żeby cokolwiek myśeć o innych planach. Gdy już było wszystko okej w sensie, że odebraliśmy pakiety, to udaliśmy się na pasta party i ja zjadłem sobie sos brokułowy, który mi tak bardzo smakował, że wziąłem dokładkę. Posiedzieliśmy sobie tam przez chwilkę i porozmawiałem sobie chwilę z bosym biegaczem. Jeszcze paru kolegów, którzy mnie kojarzą z innych imprez, albo po prostu z poprzedniej edycji Kołobrzeg Maraton, albo z ultra Szczecin-Kołobrzeg. Wychodząc z pasta party zbieraliśmy się do naszego autobusu i pojechaliśmy do przystanku, gdzie jest nasza baza noclegowa. Z racji tej, że już było troszkę późno, ale i w zasadzie też, że chcieliśmy sobie odpocząć, to poszliśmy wcześniej spać żeby się wyspać. Dlatego nie siedzieliśmy długo, tylko poszliśmy szybko spać żeby być wyspanym. Powiem szczerze, że jak do tej pory to była moja najlepsza noc jeśli chodzi o sen, bo wstając rano czułem się na prawdę wyspany. No i gdy już rano wstaliśmy, to najpierw ja poszedłem pod prysznic i później Pondżol. Wtedy zapakowaliśmy wszystkie swoje rzeczy i przygotowaliśmy sobie wszystko na ostatni guzik i zadzwoniliśmy do tego pana, który ten nocleg nam zapewnił i oddaliśmy klucze od domku dziękując za bardzo fajne miejsce i udaliśmy się na nasz autobus. Pojechaliśmy do dworca PKS i stamtąd udaliśmy się do miejsca startu maratonu, który jest przy hotelu ProVita. Przebraliśmy się w ubiór startowy i zrobiliśmy troszkę rozgrzewki i w zasadzie powoli przygotowywaliśmy się do startu. Zanim zaczęliśmy start, to też dostaliśmy trochę otuchy, bo pogoda była piękna. Wiatr przestał wiać tak jak wczoraj to było i niebo było wręcz bezchmurne. Ustawiliśmy się wtedy do lini startu. Był to dla mnie wielki sprawdzian - Jak się zachowa mój organizm po poprzednim maratonie, który biegałem parę dni wcześniej, czyli 6 dni temu w Warszawie? Natomiast ciekawe też było to jak zachowa się organizm Pondżola, który tydzień przed moim startem w Warszawie biegał na harpaganie? Odpowiedzi na te pytania padną dopiero wtedy jak każdy z nas pojawi się na mecie tego maratonu. Ja sobie założyłem cel, że będę biegł swoim tempem i nie zamierzam się nikogo tempa trzymać tylko po prostu biec swoje. Dlatego też tak zrobiłem i biegałem tak jak moje ciało tego chciało. Będę tutaj opisywał każde 5 km, które zapisywałem swoje czas. No i to wyglądało tak: Pierwsza piątka to czas 00:23:45.44 - muszę przyznać, że tak miało być, bo chciałem tak jakby planować na 3h 15m pobiec, bo czułem się dobrze, ale to było takie skryte marzenie i nie miałem tutaj nawet myśli, że chcę na chama coś robić. Po prostu na zasadzie, że dopóki będę mieć siły, to będę biec takim tempem. Druga piątka to czas 00:24.02, a czas pierwszej 10-ki, to 00:47:46.46, czyli początek zapowiadał się obiecująco. Wtedy po jakimś czasie, chyba nawet jeszcze przed tą dychą dołączył do mnie jeden gość i tak się razem trzymaliśmy. Co prawda ja nie trzymałem się jego tempa, ale biegłem swoje. Trzecia piątka to czas 00:23:40.69. Wiedziałem, że pierwsza połowa trasy będzie udana, bo dla przypomnienia powiem, że trasa leci od hotelu ProVita i idzie aż do Gąsek, gdzie wtedy się zawraca i wszystko zmienia bieg historii, ale o tym za chwilę. Gdy sobie spoglądam przed siebie, to widzę jak jakiś gość biegnie przede mną i w podobnym stroju jak Pondżol. Myślę sobie i jeszcze nawet mówię do gościa, to chyba mój kolega przed nami biegnie i chyba złapał jakiś kryzys, bo go doganiamy, ale sobie myślę - kurde Pondżol by tak chyba się szybko nie poddał. No i faktycznie miałem rację, bo to był ktoś inny i mogłem być o Pawełka spokojny, tym bardziej, że wiem czego można się po Pondżolu spodziewać. Tak sobie lecimy i lecimy i zbliżamy się do 20 km-ra. Tutaj czas tej piątki wynosił 00:23:34.41. Natomiast całej dychy 00:47:15.10, czyli nawet parę sekund ta dycha była szybsza niż pierwsza (dokładna różnica, to 00:00:31.36), a to zapowiadało się dobrze - bynajmniej jak na razie. Po chwili już z nawrotu wracał Pondżol i szło mu wspaniale. Powiedziałem do tego kolegi, z którym biegłem, że to właśnie jest ten kolega, którego miałem na myśli. Muszę przyznać, że szło mi świetnie skoro miałem do Pondżola stratę tylko jakieś 15 minut. Gdy sobie już tak biegłem dalej z tym kolegą to zbliżyliśmy się do nawrotu. Czas na nawrocie, czyli połowa trasy [21.097 km] wynosił 01:40:12.42. Ten czas może się różnić troszkę od czasu, który ja mierzyłem. No i właśnie tutaj gdy już przekroczyliśmy barierę tej połowy trasy, to zdarzyło się coś na co byłem przygotowany - kryzys! To właśnie od tego momentu złapał mnie co prawda nie duży, ale lekki kryzys. To właśnie od tego momentu moje czasy spadały. No i czas kolejnej piątki wynosił 00:24:02.46. Co prawda tutaj różnica nie była jakaś ogromna, ale porównując do poprzednich czasów było widać, że to tempo spada. No i proszę popatrzeć na szóstą piątkę, która wynosiła 00:25:16.96. Natomiast trzecia dziesiątka wynosiła 00:49:19.42. To właśnie ta dziesiątka była już o około dwie minuty gorsza od poprzedniej (dokładna różnica to 00:01:54.32). Siódma piątka, czyli już 35 km, to czas tej piątki wynosił 00:25:53.58. Zmęczenie coraz bardziej dawało się we znaki i tutaj się zastanawiałem dlaczego rok temu mi odcięło prąd? Odpowiedź jest prosta - odstęp od poprzedniego punktu odżywiania do tego był nieco dłuższy i to była przyczyna czemu mi odcięło prąd. Teraz z racji tej, że się dobrze odżywiałem na punktach to tego problemu nie było. Gdy już byłem gdzieś 5 km przed metą, to na punkcie odżywiania były Ola i Dominika, które mnie motywowały i mówią: "Dawaj Mariusz, dawaj. Dostałem chwilowego powera i jakoś się trzymałem, ale wiedziałem, że to będzie moja najgorsza w tych zawodach piątka - nie myliłem się, bo ostatni czas piątki wynosił 00:27:59.12, czyli tutaj było bardzo ciężko. Wręcz był moment, gdzie już myślałem, że spotka mnie to samo co rok temu i będzie po raz kolejny tragedia w postaci marszu, ale tym razem się nie poddałem i walczyłem do ostatnich metrów. Z racji tej, że to był 40 km, to tutaj ostatnia czwarta dycha wynosiła 00:53:52.70 (dokładna różnica względem poprzedniej dychy wynosiła 00:04:33.28). No i taka spora różnica równa się mniej więcej odległości jednego km, a to już jest spora strata. Dlatego żeby nie był sytuacji jak w poprzedniej edycji, to już po prostu biegłem tak jak się dało i tylko leciałem swoje. Pomimo iż wynik tej ostatniej piątki był bardzo słaby, to finisz miałem bardzo udany, bo troszkę przed metą krzyknąłem "Kaito Ken" i dałem sprint na metę. Na metę wbiegłem z czasem 3h 30m 35s. Gdy dostałem już medal, to wtedy położyłem się na trawie ze zmęczenia. Podeszli do mnie lekarze i spytali, czy wszystko w porządku. Odpowiedziałem, że tak, tylko bym poprosił wody. Dostałem wodę do picia i izotonika. Wypiłem tylko wodę. Podziękowałem za pomoc i jeszcze przez chwilkę leżałem. Gdy już odzyskałem trochę sił, to wtedy udałem się do depozytu po swoje rzeczy. Po chwili widzę uradowanego i zmęczonego Pondżola. Zapytałem jak poszło? Pondżol z radości na uśmiechu mówił, że złamał 3h, osiągając czas dokładnie 2h 59m 17s. Ucieszyłem się z tego powodu, że Paweł jest taki waleczny. Zajął 7 miejsce w klasyfikacji generalnej, co świadczy o tym, że może się ścigać z najlepszymi. Gdy inni zawodnicy dalej wbiegali na metę, to my sobie z Pondżolem poszliśmy usiąść na ławeczkę i Pondżol coś sobie pojadł, a ja chciałem tylko herbatę do picia, bo wiedziałem, że będzie krucho gdy coś zjem. Popiłem sobie herbatę i zrobiło mi się niedobrze i poszedłem wymiotować. Wróciłem z powrotem i chciało mi się spać, więc sobie na ławeczce leżałem i Pondżol przyniósł mi znowu herbatę i dał mi żebym na siłę coś zjadł. Dał mi żela energetycznego. Zanim go zjadłem, to poszedłem jeszcze po raz drugi wymiotować i po zjedzeniu tego żela poszedłem po raz trzeci i ostatni wymiotować. Gdy już wtedy zrobiło mi się lepiej, to odpocząłem sobie siedząc na ławeczce głową w dół. Następnie, gdy już po upływie kilkunastu minut jak już trochę odpocząłem, to poszliśmy sobie coś zjeść. Bałem się, że będę wymiotował, ale było wszystko okej już. Opłukałem sobie usta i nareszcie coś mogłem konkretnego zjeść, a dokładnie tym konkretem była przepyszna zupa z dorsza. Nabierałem apetytu i pojadłem sobie trochę. Po chwili jeszcze poszliśmy sobie pod prysznic, który - uwaga był na dworze - ale leciała z niego ciepła woda. Było fajnie się opłukać i umyć, tym bardziej po biegu. Później gdy już się odświeżyliśmy, to poszliśmy jeszcze zjeść hamburgera z dorszem, czy coś tam to było - w każdym bądź razie był to hamburger z rybą. Po chwili poszliśmy na dekorację, bo już było wiadomo, że Pondżol z tak wysokim miejscem w klasyfikacji - będzie i wysoko w swojej kategorii wiekowej. Nie myliłem się i Pawełek zajął I miejsce w swojej kategorii wiekowej M-20. To nie koniec niespodzianek, bo Pawełek dostał też nagrodę za najmłodszego uczestnika, także na prawdę Pawełek obłowił się nagrodami. Była to co prawda tylko pamiątka, ale jednak było warto. Ma teraz bynajmniej motywację do dalszych treningów i to jest dobre. A po uhonorowaniu najlepszych zawodników było na koniec losowanie nagród. Co jak co, ale jeżeli chodzi o mnie, to ja mam szczęście na takich losowaniach, bo od czasu do czasu uda mi się coś wylosować. Tym razem też tak było i trafiło na mój numer startowy i wygrałem szeika, do picia napoi, albo czekolady. Wtedy po całkowitym zakończeniu zawodów zjedliśmy sobie z Pondżolem zupkę z dorsza. Jeszcze chwilę sobie tam posiedzieliśmy i wtedy poszliśmy sobie pochodzić po najpiękniejszej naszej polskiej plaży czyli Costa Baltica. Posiedzieliśmy sobie tam troszkę czasu by poczuć ten wspaniały morski klimat i nałykać się świeżego zdrowego powietrza z otwartego akwenu morskiego. Ten czas był takim super spędzoną chwilą, gdzie było można podziwiać piękno przyrody otoczone piękną plażą. Gdyby było więcej kasiorki, to z chęcią bym sobie przyjechał tutaj do Sanatorium i nawet Pondżol też o tym myślał. Wtedy gdy już sobie posiedzieliśmy nad morzem, to następnie udaliśmy się do molo, które musiało być niedawno zbudowane, bo wygląda ładnie i jest zadbane. Pochodziliśmy tam sobie też przez chwilę i następnie udaliśmy się już w stronę dworca. Po drodze przechodziliśmy obok sceny, na której odbywał się koncert zespołu Łzy i posłuchaliśmy sobie dwie piosenki. Też fajnie było sobie posłuchać muzyki. Następnie poszliśmy już na dworzec kupić bilety i ja sobie jeszcze zjadłem sobie frytki, bo byłem jeszcze głodny. Gdy nadjechał pociąg, to przez chwilę czekaliśmy sobie na zewnątrz i spotkaliśmy się ze spikerem, który prowadził wywiad z Pondżolem na mecie. Ryszard Różycki jest też bardzo dobrym sportowcem, który prowadzi różne obozy treningowe dla biegaczy. Gdyby była kasiorka to i tutaj by się pojechało. Następnie razem wsiedliśmy do tego pociągu i nim jechaliśmy aż do Gdyni Głównej. W pociągu byliśmy w przedziale z fajnymi gośćmi, bo ten gość razem z tą dziewczyną sobie podróżują i byli w różnych miejscach. Natomiast my z Pondżolem zachęcaliśmy do biegania i opowiadaliśmy sobie o różnych celach i o różnych planach. Także ten czas mijał szybko i około 23-ej byliśmy w Gdyni Głównej. Stamtąd musieliśmy się dostać do Gdyni Chyloni. Zrobiliśmy jeden mały cmyk i udało się. Zostałem na noc u Pondżola i mogliśmy sobie spać do woli, więc nie musieliśmy się martwić o to, że musimy szybko wstać. Gdy już wstaliśmy, to wtedy udaliśmy się na dworzec kupić bilety do Zblewa. Po zakupie biletów poszliśmy poczekać na pociąg i wtedy udaliśmy się nim do Tczewa, a następnie do Zblewa. Załapałem się na śniadanko u Hermanów i na prawdę ten czas był bardzo też dobrze spędzony. Posiedzieliśmy sobie troszkę czasu i poopowiadaliśmy o tych zawodach i ja wcześniej o Warszawie. No i wtedy jeszcze Pondżol się poświęcił i mnie zawiózł do domu. I tak nasza przygoda z tym maratonem się skończyła.
Podsumowując ten maraton, to można wysunąć pewne wnioski - a mianowicie takie, że można biegać tydzień po tygodniu maraton, ale na pewno nie będą te wyniki takie same. Druga zaś opcja dlaczego tak jest to taka, że samopoczucie też nie będzie takie same. Trzeci powód to też taki co by nie było każde zawody są inne - może być podobny czas podobne samopoczucie, ale nigdy nie będzie idealnie tak samo. Tutaj mogę powiedzieć, że trasa nie jest łatwa, ale i też ta trasa nie jest jakaś ciężka. Mogę jednak śmiało powiedzieć, że ta trasa jest najpiękniejsza jaką kiedykolwiek biegałem na maratonie. Taka trasa jest aż przyjemna. Jest z dala od spalin, od różnych zakładów przemysłowych, czyli po prostu ekologiczna. Za tydzień zawody w Gdyni i zobaczymy co one pokażą - albo będzie słabo jak w lutym, albo będzie lepiej. Tutaj można to porównać do przysłowia: "Dopóty dzban wodę nosi, dopóki mu się ucho nie urwie", czyli mam tutaj na myśli, to, że dopóty nie pobiegnę w Gdyni, do póki się nie dowiem. Jeszcze wyjaśniam dlaczego dałem podtytuł 2x po 2. Otóż jest to tak dlatego, że to był mój drugi start w Kołobrzegu na maratonie, natomiast druga dwójka symbolizuje drugie podium Pondżola. Także właśnie to tak opisałem. Pozostało teraz nam tylko zobaczyć jak pójdzie mi w Gdyni, a poniżej można zobaczyć nasze fotki z Kołobrzegu:
Jest i Mariuszek.
Kreatywność i dynamika.
Luzik guzik.
Mario from Gojira.
Mały grymasik na twarzy.
Muppet Show.
Naendertalczyk.
Odbił się niczym pociąg Pendolino pędzący z prędkością 600 km/h.
Paulo Coella.
Pawełek dogania rywali.
Młody Pondżol i Morze.
Radość na uśmiechu.
Time is Timing.
Użyjsz moczy.
W oddali widać już Mariuszka.
You Looking Good!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz